Poeta Liryczny w stanie wojennym.
Halina Flis – Kuczyńska.
POETA LIRYCZNY W STANIE WOJENNYM.

(Opowiadania z czasów stanu wojennego nadawane w 1985 roku przez Rozgłośnię Polską Radia Wolna Europa pod pseudonimem Anna Kraśnicka)

  Gdy kolporter przychodzi z bibułą.

Nie lubię upałów, szczególnie kiedy ma nadejść kolporter z bibułą.  Muszę zejść na skwer przed domem, sprawdzić czy nie ma bezpieki i otupywac nogi ze śniegu. Tak mi kazano na początku wojny, a że nasz odcinek frontu mały i trochę zapomniany, tak pozostało do dziś.
Otupuję nogi niby ze śniegu. Dozorczyni obok podlewa kwiatki,słońce zachodzi na pogodę. Jest kolporter. Spocony, z wypchaną torbą.
Paczek ma więcej niż zwykle. Są nowe pisma: „Na ostrzu brzytwy”, „Żądło Nadgoplanskie”, „Nie sieją a orzą” , wreszcie „Protestant polny”.
To już i protestanci z nami? –ucieszyłam się.
Skądże, masz tam herb na okładce, kosę z osełką w herbowym polu. To protest drobnej szlachty z Mazowsza.
Mój Boże, ja już za tym nie nadążam. Ale usiądź wygodnie. Zagotuję herbatki, nakroję sera i pomidorków, a potem skoczę do milicjantowej pożyczyć kiełbasy. Będzie dobra jajecznica.
Kolporter pociągnął nosem: to nic nie przywieźli? Nawet boczku? Bo o tym boczku to mam przykazane powiedzieć, żeby był słabiej wędzony. Zapach się po domu rozchodzi, to źle dla konspiracji.
Raz drukarze jedli śniadanie, zaniosło zapachem na schody. Sąsiedzi się zaczęli dobijać, żeby zapytać, czym wędzą i po ile biorą. Chłopaki całą maszynę rozkładały i podwieszały na sznurach pod tarasem, bo myślały, że to bezpieka się dobija.
O tym wędzeniu sam sołtysowej powiesz. Dzwoniła do mnie, że jutro przyjedzie, bo w dzień powszedni nie może odjechać od domu: żniwa. Kosi u nich zboże kółkowy traktor ze snopowiązałką. Traktor bez akumulatora a maszyna bez sznurka. Baby kręcą powrósła i wiążą snopki a chłopy latają po polu popychać traktor, kiedy zgaśnie. Okropnie ciężka teraz robota przy żniwach przez tę mechanizację. Wieczorami leżą wszyscy jak pobici, nie ma kto robić obrządku po obejściach.
Możesz przenocować? Gdyby zmordowana sołtysowa nie dojechała, zawieziesz im raz bibułę na miejsce. Odbierzesz wędzonkę dla drukarzy.
Kolporter się krzywił. Dla paru gazetek jechać taki świat drogi. A czy to kto tam czyta na tej wsi.
Czytają, czytają, władza ludowa sama analfabetyzm zniosła. Żebyś ty wiedział, ile ludzie mają uciechy od kiedy dostają bibułę.
Z pierwszą paczką poszedł sołtys do wychodka przy gminie. Posiedział sobie w chłodku, wychodek drewniany, zaciszny. Wszystko przeczytał i poszedł do sekretarza partii.
Znalazłem to za krokiewką w wychodku gminnym – powiada, musiały się u nas zaplęgnać siły antysocjalistyczne. Zobaczcie, co tam wypisują…
Wyciąga „Tygodnik Mazowsze” i czyta na cały głos. Potem bierze „Tygodnik Wojenny” i znowu czyta, a widać, że z odrazą.
Ludzie się zbiegli. Wysłuchali, co trzeba. Sołtys cisnął bibułę do kosza na śmieci i poszedł. Sekretarz rzucił się na kolana przy koszu, grzebie w skórkach od sera, przegarnia niedopałki. Wybrał całą bibułę i pognał na posterunek.
Komendant mocno się przyłożył do śledztwa. Pojechał do miasta po szkolonego psa. Pies, ledwie wysiadł z przyczepki motocykla, powęszył trochę i cap sekretarza za rękę. Rada w radę, trzeba było umorzyć śledztwo.
Komendant na odjezdnym nic nie powiedział, ale tak popatrzył, że głupi by zrozumiał, jakie podejrzenia w nim zostały.
Sekretarz od tej pory do wychodka przy gminie nie chodzi. Na posterunek też nie, tylko do szkoły. Latem próbował chadzać nad rzekę, ale go turystki płoszyły.
Wreszcie zaczął odwiedzać parafię. Kiedy urzędniczki za krokwią znajdą bibułę, sekretarz ucieka do księdza. Parafia prenumeruje „Gościa Niedzielnego”, żadna herezja tam sekretarzowi nie grozi. Nasz proboszcz łagodny, nie zamyka drzwi przed sekretarzem. O jedno go tylko prosi: żeby nie pił tak dużo.
Sekretarz przysięga księdzu, że na swojej posadzie wódki rzucić nie może. Już prędzej legitymację partyjną. Ludzie gadają, że ma zamiar przechodzić na rentę i obejmować posadę po staruszku kościelnym. Pomyśl sobie, gdyby tak w każdej gminie jednego sekretarza nawrócić, ilu by porządnych ludzi przybyło.
Kolporter westchnął: no może masz rację, ale po co się zadajesz z żoną milicjanta?
Już ty mnie konspiracji nie ucz. Ja przedwojenna, swoje wiem. Ustaliłyśmy z milicjantową, że jakby co, to się u niej schowasz. A jakby się na nasze obróciło, to jej mąż u mnie przemieszka najgorsze. Idę po kiełbasę, a ty nie wybrzydzaj, tylko jedz. Dobra kiełbasa, z przydziału specjalnego. Ciężko ci przełknąć inaczej, traktuj jak zdobyczną.
 

Radio

Poeta Liryczny zwierzył mi się w chwili szczerości, że przyjął pseudonim poetycki Maria. Pseudonimowi przypadają imieniny w sierpniu. Potrzebny prezent. Pomyślałam, że niepotrzebne mi radio. Dobrych wiadomości w nim mało, złych jakoś i tak się dowiaduję, a poeta powinien być świadomy świata na którym żyje.
Poeta porwał prezent i parę dni go nie było. Nikt go nie widział na mieście, nikogo nie odwiedzał. Po tygodniu zaczęliśmy go szukać, ale czwartego sierpnia zastukał do mnie o świcie sam. Cały, chyba zdrowy, tyle ze z radiem pod pachą i z plecakiem.
Ja się niczego nie boję – powiedział. Ja jestem gotowy. Ale że ty mi tak zohydzisz życie , tego się po tobie nie spodziewałem.
Włączył radio do kontaktu. Buczało głucho, program się jeszcze nie zaczął.
Zagotowałam mleko. Postawiłam bułeczki maślane, był jeszcze wczorajszy rogal. Poeta się uspokajał z wolna, ale o piątej pięć zaczęło się. . .
Radio Warszawa 1 podało wiadomość, że opony przydzielono tylko pojazdom PKS -u, a rolnicze stoją na kołkach, zbóż nie ma czym zbierać i chleba nie będzie.
Poeta pokazał palcem radio i kazał słuchać dalej.
Po szóstej Andrzej Walasek opowiedział, że w Zachodniej Europie już 3600 żołnierzy wojsk rakietowych, podejrzanych o narkomanię, alkoholizm i choroby psychiczne musiano przeganiać z koszar, bo się towarzystwo dobierało do eurorakiet. Każdy sobie chciał odpalić Pershinga przed śniadaniem.
O siódmej Warszawa pierwsza ostrzegła, żeby nie kąpać się w rejonie Gdańska, bo stężenia fluoru przekroczyły wszelakie normy a ostatnie źródła wody pitnej podsiąkają brudami.
Zapachniało sądem ostatecznym. Poeta dostał czkawki.
Przełączyłam na Wolną Europę. Grzmiała damskim głosem że Jaruzelski ze swoją juntą wykańczają biologicznie naród.
Udało mi się podać poecie w mleku trochę proszków nasennych. Ale o siódmej wieczorem wstał i znowu włączył radio.
Warszawa podawała akurat wyliczenie, żeśmy przez restrykcje amerykańskie wprowadzone przez ten cały stan wojenny, stracili trzynaście miliardów dolarów.
Tyle pieniędzy – rozpłakał się poeta. Żebyśmy to chociaż przepili!
Wezwałam posiłki. Przyjechał krytyk literacki, na którego widok poeta zazwyczaj zrywał się na równe nogi i szukał jakiegoś kołka. Przyjechała z nim całkiem społecznie informatyczka mikrokomputerowa, u której w pracy zepsuł się komputer. Od tej pory dama owa biega po kominkach i roznosi plotki. Mówi, że to też przetwarzanie danych, tyle że metodą tradycyjną.
Informatyczce zaraz się rzucił w oczy plecak poety. Zajrzała, co on tam ma? Łopatkę i siekierę? Podkop na zachód pod NRD będziesz robił, zapytała z ciekawością.
Ja wcale nie chcę na zachód – wstrząsnał się poeta. Saperka jest na godziwy pochowek, a siekierka do ścięcia brzozy na krzyż. Jak się te narkomany dobiorą do Pershingow to nie zdążę dolecieć na cmentarz. Muszę mieć narzędzia grzebalne ze sobą. Nie będę przez wieczność leżał bez grobu, jako poeta nieznany.
Mam także stosowną tabliczkę na grób – tu uśmiechnął się wstydliwie.
Towarzystwo skupiło się przy tabliczce. Poeta spoglądał na mnie krzywo.
Istotnie, nieładnie to wyszło. Tak udręczyć wrażliwą duszę.
Szybko wyjęłam wtyczkę z kontaktu i wyniosłam radio do uczynnej staruszki – sąsiadki. Dała mi za nie trzy butelki.
Krytyk się trochę pochorował, ale reszta, owszem, chwaliła zamianę.
O dziesiątej zza ściany dobiegło pukanie. Sąsiadka ma taki zwyczaj, kiedy jej czegoś potrzeba. Poszłam. Akurat opowiadano, jak to wybuchł gaz w Brzegu kolo Opola. Klatka schodowa zdruzgotana. Krzyk niewiast. . .
Zabierz tego kruka, kochaneńka, on spać całkiem nie daje. Kolki nerwowej dostałam od tego słuchania. Odniesiesz wódkę, to dobrze, a nie, to pijcie zdrowo, bylebyś tego heretyka z domu mi wyniosła.
Wróciłam z radiem. Wepchnęłam je pod wannę. Może się przydać, jakby się zegar popsuł, posłucham, która godzina.
Chociaż oni podadzą na pewno, że ostatnia. . .

Sekretarz gminny poluje.

Od tygodnia siedzimy na wsi. Poeta wdał się w dewizowy romans z cesarstwem japońskim. Dostał zaliczkę na napisanie historii królów polskich dla japońskich dzieci. Za 500 zielonych kupił chałupę nad Narwią. Bez prądu i bez studni, ale na zdrowym piasku. Poecięta się tam mają zdrowo chować. Zanim żeśmy się wprowadzili była jeszcze afera z wydziałem finansowym. Mają nowe przepisy, żeby każdy, kto coś utarguje, podzielił się z państwem pieniędzmi według nowego rachunku. Sobie może zostawić piątą część, a cztery oddać państwu , bo ono przecież większe niż pojedynczy obywatel to i kryzys mu mocniej dopieka. Wyszło im, że chłop, który nam sprzedał chałupę po stryjku, ma zapłacić półtora miliona podatku. Oczywiście przybiegł chłopina w te pędy oddawać dolary i zabierać chałupę. Jak mam przez was schodzić na dziady -mówi- wolę podpalić, to mi jeszcze parę groszy z asekuracji dorzucą. Wściekł się poeta. Zasadził się ze znajomym sportowcem pod urzędem. Porwali rzeczoznawcę do samochodu i wiozą nad Narew. Urzędnik, ledwie zobaczył rzekę, mocno skruszał i już nawet nie chciał oglądać chałupy. Przeprosił, że pomyłka, że faktycznie takiej małej chatki nowa ustawa nie obejmuje. Błagał tylko, żeby go wypuścili na chwilę do lasu. Do krzaków spory kawałek, urzędnik zapadł po drodze w pokrzywy, a że był spłoszony, nie bardzo uważał. Poparzył się okropnie, a jeszcze w takie miejsca, że podmuchać nie można a drapać się nie wypada.

Cierpienie dodało rzeczoznawcy powagi. Siedział sztywno i przemawiał półgębkiem, jak jaki sekretarz wojewódzki. Co poeta na niego spojrzał to nabierał ciekawości, co by też było, jakby tak ministra , tego od nowych przepisów,przepuścić przez pokrzywy.
W każdym razie chałupa nasza. Przegnałyśmy z niej myszy. Omiotłyśmy sufity. Siedzi poeta na stryszku i pisze. Nietęgo mu to idzie. Nie przez to żeby się nie znał na pisaniu. Tylko on uczony historii w socjalistycznej szkole a pisze dla kapitalisty, i nijak się z wydawcą dogadać nie może.

Jeszcze ten kawałek z Piastem Kołodziejem i z Wandą co nie chciała Niemca Japończycy zrozumieli. Napisali do poety, że oni myślą tak samo po doświadczeniu z ostatniego stulecia, wydawać się za Niemca to zły interes. O, jakby wydać ją za Japończyka to byśmy wzięli Czerwonego do środka i my byśmy jemu dokładali, a nie on nam – rozmarzył się Poeta .. Z dynastią Piastów strasznie się mozoli. Ten zamordował Ludgardę, ten oślepił braciszka, tamten pokastrował stryjków. Może to wszystko i politycznie, ale nieładnie. Zwłaszcza że książka ma być dla dzieci.

A Japończycy na dodatek naród dociekliwy i o wszystko się pytają. A to dlaczego Polacy nie polubili Bony, chociaż im przywiozła włoszczyznę do zupy. A to dlaczego Kazimierz Wielki całe życie lamentował, że nie ma następcy, kiedy po domu latało sześć córek, a po sąsiednich dworach tuzin chłopaków wypisz wymaluj jak sam urodziwy majestat.
Dlaczego któremuś z dzieci nie zostawił tronu, tylko siostrzynej wnuczce, Jadwidze?
A kto go tam wie, dlaczego. Poeta próbował tłumaczyć, że za to Polskę zostawił murowaną, ale Japończyk się tylko skrzywił, bo bywał w Polsce i widział wsie pod strzechami. Żeby to wszystko składnie wyłożyć poeta musi mieć dużo spokoju do pisania i wiecznie nas wygania z domu.

Kręcimy się z Joasią po dworze, plewimy chwasty,rozglądamy się trochę. Ładnie tu. Dołem płynie rzeka. Z tyłu za laskiem mamy wieś, a w tym lasku często coś jakby grzmiało. Wzięłyśmy się raz na odwagę, idziemy popatrzeć, a tu znów coś huknęło trach, i zza krzaka wyskakuje kobiecisko niemłode już , aż dziw,że wyczynia jakieś skoki poprzez krzaki w lesie. Przysiada na trawie, rozkłada spódnice. Coś liczy i kręci głową. Zobaczyła nas i powiada: bieda będzie. . . Tylko trzy śruciny wpadły. Z początku nic żeśmy nie rozumiały, dopiero nam wytłumaczyła. Ziemie tu marne, na piaskach tylko wtedy zboże rodzi, kiedy lato mokre. Inaczej nawet szkoda ziarna na siewy marnować. Zwyczaj tu mamy taki, że co wiosnę o nowiu księżyca idzie do lasu baba. Polować wtedy nie wolno, ale wiadomo, polują. Gdy myśliwy trafi śrutem czerwoną kieckę, to tyle dni deszczu będzie, ile śrucin przez spódnicę przeleciało.. No i niedobrze, bo teraz poluje tu sekretarz gminny I coraz gorzej trafia. Pewnie mu szkoda pieniędzy na dobry samogon i trunek marny popija, na oczy mu się rzuca.

Trzeba zwołać zebranie i naradzić się, co zrobić, żebyśmy tu z głodu nie pomarli.
O Boże, przecież on może kogo zabić – przestraszyła się Joasia. Niech się panienka nie boi – uspokoiła ją kobieta. My tu do myśliwych przywykli z dziada pradziada. Mamy kowala , on robi specjalny śrut, lekuchny w środku. Strzeli taki myśliwy ,nic sobie ani zwierzynie nie zrobi, a przyjemność z polowania ma. Starsi opowiadają, ze dziedzic świętej pamięci bardzo lubił takim lekkim śrutem polować. Ustrzelił dziewuchę, pomógł śruciny porachować, jeszcze często i krowę do tego rachunku wypadło mu dodać.
Teraz dziewczyny do lasu nie dają się wygnać, od czasu,jak sekretarz Kaśce od Wojciechów śruciny porachował akuratnie, ale zamiast krowy dał kartki na cukier. Nie ma się co bać, bo myśmy tu wszystko wykalkulowali. Jakby nie nasza głowa to by już w okolicy żywej duszy nie zostało, nie mówiąc o leśnej żywiołce.

Wróciłyśmy zamyślone. Przysiadłyśmy na przyzbie, patrzymy, a nad rzeką chodzi jakiś obcy. W długich butach, jakby ryby łowił. Ale nie, dłubaczek jakiś ma, coś nim z dna wybiera, wącha i do wody wrzuca. Pod wieczór przynęcił go do nas zapach zalewajki. Rozparł się na ławeczce, pojada, a Joasia go wypytuje, co on też takiego robi nad naszą rzeka. Docent Jarema Bździuch jestem – powiada – ekolog z Akademii Nauk. Sprawdzam u was działanie fundamentalnego prawa zatrutego środowiska wodnego. Prawo to głosi, ze smród idzie pod prąd. Tu się Joasia nie popisała gościnnością. Roześmiała się w głos. Prawo -powiedział surowo docent -jest prawem. Czasy takie nastały, że nawet smrodowi nie przystoi iść z prądem. . .

Komu pisany Paryż…

Wycinamy któregoś dnia pokrzywy przed chałupą, a tu leci wnuczka Wojciecha. Zebranie będzie u taty – mówi –przyjdźcie tak o zachodzie słońca. Tośmy poszli wszyscy troje: Joasia, Poeta Liryczny i ja. Po sadzie krzątali się Wojciechowa córka z mężem, wynosili ławki, zamykali psa do stodoły bo mu się z tego harmideru zebrało na wycie. Kiedy się zrobiło tłoczno, wstał Wojciechowy zięć, nadął się ładnie, jak w telewizorze, i przywitał wszystkich. Mamy tu od wiosny nowych sąsiadów – powiedział, pokazując nas palcem Przyzwoici to ludzie, jak widać, on jakby uczony, ona trochę niedożywiona, ale sympatyczna osoba. Dopuściliśmy ich do naszego obyczaju, a przyszła taka pora, że chcemy ich prosić o przysługę. Dlatego zaprosiliśmy na zebranie. Nie gminne ono, tylko zwyczajne, znaczy nielegalne.

Jak gmina chce czegoś od wsi, to zwołuje zebranie u sołtysa. A jak wieś ma swoje sprawy, to zwołuje zebranie u Wojciecha. Sołtys wtedy kładzie się do łóżka, a wysyła żonę. No, jak jest coś ważnego to słucha zza firanki, żeby posądzenia nie było, że chadza na nieprawomyślne zebrania. Jeszcze by go gmina odwołała i wieś miałaby kłopot.
Sołtys musi być partyjny. Niepartyjnego władze nie zatwierdzą, a bez sołtysa niewygodnie. Jeszcze podatki można by zawieźć do gminy i popłacić, ale sołtysowi przysługuje telefon. Można zadzwonić po weterynarza do krowy czy po doktora do człowieka. Wygoda. No i kilkoro naszych dzieci pokończyło szkoły, pojechało we świat. Można z nimi pogadać. Drugiego partyjnego we wsi nie ma. Już z sołtysem trudno się było dogadać. Cała wieś go prosiła. Nie i nie, on się nie zapisze, bo go nieboszczka matka z tamtego świata sprzeklina. Zmiękł dopiero jak mu ksiądz proboszcz obiecał trzy lata odpustu zupełnego i darował spowiedź wielkanocną. Coś ty synu takiego małego ducha – przekładał. Pierwotni chrześcijanie gorsze prześladowania znosili. A twoja córka w Nowym Jorku, na uniwersytecie Rockefellera wirusy łapie. Może i złapie takiego, co raka sprowadza. Zadzwoni, opowie, jak on wygląda, ludzie się we wsi rozejrzą, przestaną chorować. Telefon nam potrzebny. Partyjny nam potrzebny. Ukorz się, synu, oddal pychę z serca.

No i tak nasza wieś ma partyjnego sołtysa z telefonem. Ale nie o tym myśmy chcieli rozmawiać. Właśnie dzwoniła Marysia sołtysów, z Nowego Jorku że wirusa co prawda znaleźli, ale nie są pewni, czy to ten na którego się zasadzali. Więc co do raka jeszcze nie mają pewności, ale zebrali trochę pieniędzy na leczenie babki Wojciecha , która ogłuchła przed paroma laty. Żeby nie męczyć starowiny podróżą przez ocean załatwili z kolegami z Paryza, że tam się staruszkę przebada. Tylko musi ją ktoś przywieźć i gadać trochę po francusku. Sama starowinka z lekarzami się nie porozumie. No i kłopot ogromny. Nie ma takiego we wsi. Hipolit Ogórek zna obce języki, gada po białorusku i z robót w Niemczech pamięta gadanie z bawarska. Po francusku nikt we wsi mówić nie poradzi. A czy poeta w Ronsardach i Volterach szkolony? Szkolony ! krzyknęła dumnie Joasia. Ona sama miała tylko lektoraty z łaciny i angielskiego, ale poeta do dziś bezbłędnie odmienia avoir i etre. Zdaje się, że to Kwiatami Zła Joasię skusił po raz pierwszy. Musi dziewczyna dobrze pamiętać tę jego francuszczyznę. Na swoje zresztą nieszczęście, bo czy to poeta tak łatwo wróci z Paryża jak już do niego pojedzie? Nic nie mówiłam, jednak Joasię te same myśli opadły. Rzucała się całą noc na posłaniu jak ryba w stawie przed deszczem. Wreszcie usnęliśmy i sen miałam proroczy.

Nie martw się, Joasiu – powiedziałam jej rano.. Wróci twój poeta. Będziesz z nim miała dzieci, a moje przyszywane wnuki. Skąd ciocia wie? Pamiętasz, jak kiedyś na naszych schodach w Warszawie było zamieszanie? Milicja kogoś zabrała, nikt z nas nie wiedział, kto też to był i do kogo szedł. Bałam się że to jakiś nowy kolporter który szedł do mnie. Ale nie, bibuła przyszła w terminie. Ileśmy się wtedy namartwili. Dziś w nocy śni mi się anioł ogromny jak góra, może sam Archanioł Michał , i mówi: nie martw się kobieto, ten aresztowany na schodach do ciebie co prawda szedł, ale to duch był, nie człowiek. To mąż twój z nieba się wykradł, żebyś mu kapuśniaku z zasmażką zrobiła. My tu kapusty nie jadamy, z różnych – powiada – powodów. Dla jednego grzesznika nie mogliśmy odmieniać porządków niebieskich. Jak się wydało, że uciekł, trzeba go było sprowadzić nazad. Poleciał anioł, dognał go na schodach, a tu jak raz sąsiadka wasza z parteru otworzyła drzwi i wyszła ze śmieciami do zsypu. Anioł w bieli, we skrzydłach, zaraz się w milicjanta obrócił i już spokojnie zabrał duszę żarłocznego człowieka. Powiada do mnie:czeka on tam na ciebie i wszystkim spokoju nie daje. . Prędzej ją tu sprowadźcie, prosi, I prędzej. A tu nie może być prędzej, w niebie też musi być porządek. Tobie jest pisane pobawić Joasine dzieci, to je sobie pobawisz, tylko już ci darujemy te parę czyśćcowych lat, za te grzechy, , kiedyście się w młodości z mężem jednemu przykazaniu sprzeciwiali . . Mamy więc pewność, że poeta wróci, bo Joasia z nikim innym dzieci mieć nie zechce. I mam pewność, że nieboszczyk Najwyższego życzliwie do mnie usposobił.
Mamy wiec pewność zbawienia niebieskiego i szczęścia na ziemi. A jeszcze gdy poeta wróci, to nam opowie, jak też wygląda ten wielki świat.

Amory kontra życie.

Wpadła do nas któregoś dnia informatyczka mikrokomputerowa. Wy jeszcze oglądacie telewizję? – zdziwiła się. Nie dosyć, ze toto kłamie, to jeszcze jonizuje powietrze. Raka można dostać.
Od tych jonów?
Skądże! Z nerwów. Nie wiecie, że dezinformacja jest groźną bronią biologiczną? Odkrył to docent Ruczaj. Ekspert powinien to wiedzieć, on wam opowie szczegóły – i poleciała dalej. Popatrzyliśmy na eksperta. Odkąd wziął trzeci półetat przedrzemuje u nas przed nocnym dyżurem. Nie przeszkadza mu, że Joasia zaczęła czytać na głos gazety.
Słuchamy sobie raz, jakie są kolejki po mieszkanie. W Warszawie czeka się już 50 lat. Dochodzi Joasia do końcowego pytania, którym kończy się ostatnio co drugi artykuł: Co robić, szanowni czytelnicy?
Dopieprzyć czerwonemu -krzyczy z kanapy ekspert.
Cicho bądź sieroto – syknął mu w ucho Poeta Liryczny. Na razie to on nam przykłada.
A, to dobrze, wszystko normalnie -uspokoił się ekspert i usnął.
Czyta Joasia o lasach. Kiedyś nam szumiały, dziś je leśnicy wycięli, resztę pożarła brudnica mniszka, a co pozostało, usycha stojąc. I co teraz robić?
Przypieprzyć czerwonemu! – porwał się do rady ekspert.
Na pytania reaguje całkiem prawidłowo, choć taki wymęczony. Śpij, śpij, utulił go poeta i zakrył mu ucho poduszką. Potem pomyślał chwilę i wyszedł. Pewnie się też martwi o naszą gospodarkę.
Zaczął wyjeżdżać z Warszawy. To do Słupska na turniej poetycki o nagrodę Czerwonej Róży. To do Wapienicy o nagrodę Klepanej Kosy. To do cukrowni w Łapach na turniej o Cukrową Głowę.
Co roku jesienią mnożyły się te turnieje jak żaby na błotach, ale poety poza dom nie ciągnęło. Turniejowców nawet wyśmiewał. A teraz zwozi nagrody i oddaje Joasi.
Ejże, czy się aby Joasia w nim nie zakochała? Czyta jakieś wiersze. .
Wyrzuć to – powiadam z poetami zadawać się nie warto. . .
Joasia zastrzygła uszami, a ja ot tak sobie opowiadam, jak to Maryla nieboga poznała Adama. Też miała 19 lat. Nie, nie studiowała filologii, ale wiersze czytywała co dzień. Coraz nowe. Chadzali na spacery. On ją trzymał za rękę, pytał czy nie ma ołówka i powtarzał: patrzaj Marylo gdzie się kończą gaje. . .
Za gajami był majątek hrabiego Puttkamera, narzeczonego Marylki. Pewnie niebożątko nie miało ołówka, to wzięło wreszcie  i za mąż za swojego hrabiego wyszło. W tamtych czasach zostać starą panną było nieładnie. W dodatku to staropanieństwo dopiero od Prusa zaczęli liczyć po dwudziestym piątym roku życia, wtedy za romantyzmu to się chyba liczyło że od dwudziestki.
Ale czy to się Adaś na tym wyrozumiał?
Ciocia tak o Mickiewiczu opowiada? -pyta Joasia;
Nie tylko. Wszyscy poeci jednakowi,bez umiaru. Popatrz, taki Kasprowicz na starość. Poważny był człowiek. Parę razy rozwiedziony. Przysiągł sobie,, że kolejne małżeństwo uchroni, że to już do samej śmierci będą razem, choćby dużo trudu go to kosztowało. Trafiła mu się Marusia Buninowna, edukowana panienka, córeczka carskiego generała. Osiedli w Poroninie. Byłoby dobrze, gdyby na starostwie w Nowym Targu nie zamknęli w kozie jakiegoś Lenina, rosyjskiego wywrotowca. Kasprowicz się dowiedział. Pomyślał że Marusi będzie przykro. Poleciał z prośbą: wypuście go, to rodak żony, jeszcze mi się kochanie moje zasmuci.
Starosta nie bardzo miał ochotę, ale jak poeta prosi. . . Wypuścił Rosjanina. Ten pojechał do Rosji, zrobił rewolucję. Zaraz się tatuś generał gdzieś podział, matkę i siostrę Marusi posłano do kołchozu, na dojarki. Za nic nie mogły wyrobić normy , jakieś takie niechętne do dojenia były, wreszcie przestano im dawać jedzenie. Niby słusznie zrobiono, ale Marusia w płacz: napisz, Janku, do tego Lenina. Kasprowicz napisał. Lenin, nie powiem, pamiętał przysługę. Odesłano do Polski wszystkie panie Bunin, nawet żywe, ale Kasprowicz ze wstydu podupadł na zdrowiu. Wkrótce mu się zmarło.
Tak to widzisz, poeci w żadną stronę miary nie znają.
Joasia przycichła. Nie odezwała się słowem, ale przestała przychodzić po wykładach do domu. Cały tydzień przesiedziała w czytelni.
Wreszcie wrócił poeta. Przywiózł topór z fabryki w Skarżysku. Marny jakiś. Na cukrowej głowie zaraz się wygiął. Topór jest z żelaza, dlatego taki miękki – tłumaczy poeta. W przyszłej pięciolatce, jak nam mówił dyrektor fabryki, sprowadzimy za dewizy utrwalacze optyczne i zrobimy stal.
Nie pomyliło ci się aby ?
Może być, że to w Łodzi mówili nam o utrwalaczach ale to do stali też miało być za dolary. Dziwne to trochę , wydawało mi się że epoka stali zaczęła się przed odkryciem Ameryki i dewiz. . . Ale prawda, przecież w Łodzi zdobyłem prześcieradło! Masz, Joasiu – wyciągnął z kieszeni białą szmatkę.
Małe ono – mówię.
Ano małe, bo fabryka nie ma surowca, ale w przyszłej pięciolatce sprowadzimy za dewizy. Tak nam mówił dyrektor. Kiedy Joasia poszła spać, spytałam poetę, po co to wszystko.
Z miłości wszystko. Joasia mi się podoba. Ja podobam się Joasi. Pomyślałem, żeby się ożenić. Zaraz zapisałem się w kolejce do prezesa spółdzielni mieszkaniowej. Przed jedenastu laty wpłaciłem pełny wkład. Pytam, ile jeszcze mam czekać na mieszkanie.
Pan kawaler? Bezdzietny? Będzie drugie tyle, co pan czeka.
A nie można wcześniej? Przecież wpłaciłem pieniądze. . .
Pieniądze? Pan to nazywa pieniędzmi? Nas już dziś drożej kosztuje przechowanie ich, niż one są warte. A ile państwo do nich dołoży za jedenaście lat, kiedy zaczniemy budować blok?
Zawstydziłem się, bo nie lubię, kiedy ktoś do mnie dokłada. Prezes mnie zaczął pocieszać. Może gdyby pan miał żonę, ze czworo dzieci, babunię sparaliżowaną, z listy preferencyjnej dostałby pan za osiem lat.
Babunia w moim pokoju po roku by zmarła -powiadam skłopotany.
A, to już byłoby zmartwienie szanownego pana i niemniej szanownej babuni – wyszeptał prezes i zamknął skoroszyt.
Za progiem zaświtało mi w głowie że dobrze byłoby dać prezesowi po łbie. Chciałem się nawet wrócić, ale czekający w kolejce mnie nie wpuścili.
Ja mu tylko raz przyłożę -prosiłem.
Taką przyjemność bez kolejki każdy by chciał – zakrzyczeli mnie.
Pomyślałem sobie: mieszkania nie będzie, niech choć wydam moje wiersze. Znowu poszedłem do prezesa, tym razem w wydawnictwie.
Wiersze – powiada- niezłe. Mógłbym książkę przyjąć do planu wydawniczego na 1999 rok, ale. . . Do partii pan nie należy. Nagród poetyckich pan nie ma. To skąd ja wezmę podkładkę żeby pana wciągnąć do planu?
Przyniosę jakieś podkładki – obiecałem. Zaraz się zgłosiłem na wszystkie turnieje. Muszę mieć w posagu coś więcej oprócz książeczki mieszkaniowej.
To co, pobieracie się?
A gdzież tam! Kupujemy chałupę na wsi. Jedna rodzina dwu mieszkań mieć nie może. Wypadłbym z kolejki, gdybym się ożenił.

Dom wiejski będzie na Joasię, kolejka w mieście na mnie. Może dostanę mieszkanie jak dzieci nam dorosną do studiów,taniej będzie kosztowało niż stancje po obcych. Tylko już Joasi przeciw mnie nie buntuj.
I co tam by dało moje buntowanie, kiedyście już wszystko ustalili.
Popijamy gorącą herbatę. Słodzimy cukrem odrąbywanym z głowy cukrowej. Deszcz obtłukuje szyby. Patrzę, a na czole poety wschodzi pierwsza zmarszczka.

Pojednanie w cieniu zielonego
Miało się ku wiośnie,kiedy władza w osobie ministra finansów wyciągnęła rękę do narodu i powiedziała:daj dolary, a nie zapytam,skąd je masz. Rzadka to okazja dla wrogów socjalizmu opłacanych w paskudnym,twardym pieniądzu. Zresztą wszyscy się wzruszyli,nawet przyzwoici obywatele. Staruszki wykopały skarbczyki spod jabłonek. Po domach zaszeleściło prutymi materacami. Chociaż nie było liści na drzewach,nad krajem pojawiła się zielonkawa mgiełka. Wszyscy pobiegli wpłacać. Gazety donosiły: już jest osiemset milionów dolarów…Już dziewięćset milionów…
My z Joasią nie przeżyłyśmy emocji marcowego biegu do kas. Nie przyjmowali niżej dziesięciu dolarów gotówką, a my miałyśmy trzy dwadzieścia w bonach PKO. Ale słyszałyśmy, że specjalny wysłannik Tygodnika Wojennego był przy banku i wszystko opisał.

Czekałyśmy na artykuł niecierpliwie,a on się nie ukazywał i nie ukazywał.
Jeszcze się w prasie podziemnej nie czeka na druk tak długo,jak w pisemku diecezjalnym „Bog zapłać”,zapatrzonym w życie wieczne.

Ale już wyraźnie dłużej niż w tygodniku „Rzeczywistość”.Reportaż ukazał się wreszcie w początku czerwca i mogłyśmy poznać kulisy sprawy.
Żeby zrozumieć fenomen powierzania pieniędzy bankowi państwowemu,specjalny wysłannik Tygodnika Wojennego zapuścił się pod bank PKO. Na Czackiego – Europa!Kolejka obywateli przytrzymując rękami kieszenie uśmiecha się porozumiewawczo. Ci,co jeszcze dolarów nie mają,snują się pod ścianami, ściskając paczuszki złotówek. Milicjanci wskazują drogę zagubionym. Nastrój odświętny.

Specjalny wysłannik nastroszył pustą kieszeń i pyta milicjanta,czy mógłby mu wskazać kogoś pewnego. Mundurowy podniósł palce do czapki.
W bramie na wprost pracuje pan Zygmunt. Marki i dolary,kupno i sprzedaż. W podwórku na lewo – personel pana Wacława.

Wszystkie waluty. Sprzedaż gotówkowa, pożyczki pod zastaw. Obie firmy poważne,jeszcze przedwojenne. Specjalny wysłannik wybrał pana Wacława. Młodzieńcy z bramy umówili go na rozmowę za tydzień. Wcześniej nie mogli, bo musieli sprawdzić, czy się specjalny wysłannik nie podszywa pod opozycyjną skórkę, a przy tym pan Wacław zajęty. Doradza ministrowi finansów.
Doradcą ministra został pan Wacław gwałtownie i w sposób raczej nieoczekiwany. Siedział w swoim biurze,chłopcy składali raporty o utargu dziennym, kiedy bez pukania weszło czterech przystojniaków.Zaprosili pana Wacława do auta. Pan Wacław pewien był, że stanie przed prokuratorem,ale znad biurka spojrzała na niego frasobliwa twarz ministra Nieckarza.
Czy „Mistrza I Małgorzatę” Bułhakowa pan czytał? -zapytał minister.
Sami byście na miejscu pana Wacława zgłupieli w tej sytuacji. Nie dziwota,że początkowo latała mu po głowie jedna tylko myśl:

przyznać się, czy nie przyznać? Wreszcie oprzytomniał trochę i odpowiada:czytałem.
A sceny w teatrze przy zdawaniu walut pan pamięta?
Pamiętam.
A u nas by tak nie można? – zapytał z nadzieją w głosie minister.
Pan Wacław,z wykształcenia filozof,pamięć ma dobrą. Widzi przed oczyma duszy tę Moskwę,ten teatr pełen zarośniętych mężczyzn siedzących na podłodze, świadomych,że stąd nie wyjdą, póki nie zdadzą waluty. I prawie już widzi pośród nich siebie.
Psiakrew, myśli, niedobrze. Minister zdesperowany,widać z całych finansów tylko nazwa mu została. Że pozamyka klientelę i zniszczy interesy,to małe piwo,bo co to byłby za przedsiębiorca z pana Wacława,gdyby sobie nie odłożył czego na gorsze czasy. Ale przecie minister nie głupi,będzie chciał wydusić walutę z pana Wacława także,w spokoju go nie zostawi.
Odchrząknął więc i zaczął tłumaczyć Nieckarzowi,że tamta historia u Bułhakowa to tylko sen i matactwa diabelskie. A nawet gdyby nie, to ile by trzeba milicji, żeby połapać wszystkich, którzy mają walutę?
Czy kolega z resortu da swoich ludzi? Będzie pracował na pana order?
Minister spuścił głowę na piersi. Panu Wacławowi żal się go zrobiło, a przy tym pomyślał, czy by tu się dało nie tylko skórę uratować, ale jeszcze trochę zarobić.
Mam pomysł – powiada. Nie chcą ludzie wpłacać dolarów do banku? To niech im pan powie, że nie potrzeba. Że banki przestaną przyjmować wpłaty za dwa tygodnie.
Nie ma głupich – jęknął minister. To nic nie pomoże.
To nie wszystko – zapalił się do pomysłu pan Wacław. Trzeba na początek wziąć personel ministerstwa. Każdemu dać dziesięć dolarów, niech lecą do banku wpłacać i robią tłok przed kasami. Za nimi pójdą inni.
Minister posłuchał. Naród się podniecił. Pan Wacław zarobił swoje. Państwo zarobiło swoje. Na razie nikt nie stracił.
Jedyna nieprzyjemna rzecz, to że niedługo po tej rozmowie spalił się Teatr Narodowy. W towarzystwie poszedł hyr,że to przez pana Wacława.
Wacek – wymawiają mu koledzy po fachu – żeś doradzał ministrowi,to dobrze,bośmy zarobili po sto złotych na dolcu. Ale żeś kazał podpalić teatr, to już przesada. Przecież u nas, gdyby chcieli zamykać to poręczniej byłoby im w Hali Gwardii. Miejsca dużo i personel na miejscu.
Pan Wacław przysięga,że teatru nie spalił. Niby mu w oczy nikt nie zaprzecza, jednak pan Wacław źle się czuje w towarzystwie.

Chciałby gdzieś wyjechać, odpocząć. Całe życie marzył o zrobieniu dużego interesu, a teraz, kiedy się wreszcie udało, jakoś mu ciężko na sercu. Zbyt często go pytają: nie przypuszcza pan, że rząd zagarnie ludziom te pieniądze?
No cóż,wszystko jest możliwe. Ale gdyby trzymali pieniądze w domu, mógłby się zakraść bandyta,pobić ich, obrabować. Jeżeli pieniądze zabierze państwo,obywatele nie poniosą uszczerbku na zdrowiu. A jeszcze będą mieli patriotyczną zasługę…
 

W grudniu drożej
Joasia się uparła:pójdzie na demonstrację i już. Jak mogę na to pozwolić? Matczysko Joasi tak prosiło:przypilnuj mi tej córusi w Warszawie w te ciężkie czasy. Upilnuj ją! Ale jak? Zakażę jej iść, to się uprze. I pójdzie, tylko nawet nie powie gdzie i z kim.
Powiem :idź,to jakbym dziecko na pewne kalectwo wysyłała. Sama też nie mam pewności,czy powinna iść,czy nie. Żeby dorosnąć,swoje dostać trzeba,czego własną skórą nie wymierzysz, w to nie uwierzysz. Z drugiej strony cała skóra poręczna w młodości i lepsza na starość.
Co tu wymyślić? Może by ją jaki ładny chłopak przekonał,żeby nie szła?
Przepytałam znajomych,czy nie znają przystojnego eksperta od demonstracji,że pilnie potrzebny.
Ekspert przyszedł o zmroku. Zarośnięty brunet,jak to oni wszyscy,urody żadnej nie widać. Kolację zjadł,wyciągnął notes. Na Joasię ani spojrzy,ona na niego też. Niedobrze.
Od dawna pan doradza – pytam nieśmiało.Ja ? Od samego początku – i otwiera notes.
Demonstracji trzydziestego pierwszego sierpnia,mówiąc szczerze,nie widziałem żadnej. Co rok przychodziłem na demonstracje pierwszego maja i wracałem szczęśliwie. Natomiast trzeciego maja co rok mnie łapali i sierpień świętowałem w areszcie. Ale poczyniłem obliczenia na temat struktury i zachowania tłumu na ulicy,na placu i na terenie zielonym.
Tu ekspert wdał się w wywód,z którego wynikało,że najbezpieczniej jest oderwać się od tłumu, ale nie samotnie. I schronić w gęste zarośla. Przypomniało mi to nie wiadomo dlaczego młode lata, chociaż demonstracji pokojowych wtedy nie robiliśmy.
Następnego dnia miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Minęła pora nabożeństwa,minęła pora demonstracji, już milicjant z parteru wrócił na kolację,a Joasi nie było. Wreszcie po dziesiątej w nocy zachrobotała do drzwi. Strasznie spłakana.
Gdzie dostałaś? Po plecach i trochę niżej też…
No i chwała Bogu, ze nie po głowie! To i masz szczęście! Obłożyłam ciepłymi kompresami,napoiłam herbatą z malin. Płacz nie ustawał.
To nie wszystko – chlipie Joasia. Mnie złapali. Miałam kolegium i muszę jutro zapłacić dziesięć tysięcy.
Bagatela – mruknęłam. Dwie moje renty.
To ja mogę odsiedzieć .
Odsiedzieć to ty nie masz czym – mówię zła,bo przecie dziewuszysko młode,mogło żwawiej uciekać. Ale szlochy w poduszce tak się wzmogły,że przeszłam do perswazji.
Jakoś sobie poradzimy bez pisania do rodziców. Mamy Joasiu kryzys,ale na rzeczy,nie na pieniądze. Nawis inflacyjny wisi nad nami pękaty jak pierzyna. Byle się gdzieś do jego rogu przyssać,jakieś grosze się udoi.
Milicjant Władzio zawsze na rocznice porozumień gdańskich przynosi do domu premię. Co roku wyższą. Nawet poczuł ostatnio sympatię do Solidarności. Od jego żony pożyczyłam siedem tysięcy. Resztę zebrały koleżanki Joasi w akademiku.
Właścicielka butiku dala nam robotę artystyczną – trzy worki kradzionych w Łodzi sztucznych jedwabi. Szyjemy poduszki z kawałków. W ptaki i motyle. Zarobimy,oddamy,cośmy pożyczyli,jeszcze nam trochę zostanie.
Poweselało u mnie. Co wieczór parę studentek siada na podłodze,układa jedwabne ścinki. Joasia leży na brzuchu ,kuruje pobite miejsca,i czyta nam na głos gazety. A to z konferencji prasowej Urbana, że żadnej demonstracji nie było i żadna osoba nie siedzi. A to z gazet wrocławskich,ze u nich posadzili dwustu, ale na krócej niż tych,co nie siedzieli w Warszawie.
Czwartego dnia zajrzał ekspert. Jakby mocniej zarośnięty.
Ile pan dostał ?
Pałek czy grzywny – pyta, jak to ekspert, matematyczna głowa.
I tego i tego – wołamy chórem.
Pałek nie liczyłem,bo mnie trochę zamroczyło. Grzywny piętnaście tysięcy. Narzeczona sprzedała pierścionek…
To jakieś dobre stworzenie. My wam za to z dziewczętami naszyjemy poduszek w posagu. Mamy kawałki zielone i złote w pawie oczka, i lila z czerwonym.
Położył się ekspert na podłodze,obejrzeć jedwabie ,a tu do drzwi ktoś puka. Wchodzi poeta liryczny. Ściska coś pod marynarką.

Wywołuje mnie do kuchni.
Co mam robić? -pyta,rozgorączkowany i pokazuje butelkę spirytusu. Ślubowałem w sierpniu nie pić i nie kupować wódki monopolowej,żeby nie tuczyć Czerwonego własną krwawicą. Dzisiaj idę, kupuję. Sprzedawczyni mnie zna, mówi:panie,to z sierpniowej produkcji.
Myślę sobie,no to co,że z sierpniowej? Ja w sierpniu nie piłem. I wychodzę,a flaszka mnie za pazuchą uwiera. Posiedziałem w domu i przyszedłem do ciebie. Wylewać taki szlachetny trunek żal. Nie masz jakiego rannego z demonstracji, żeby mu rany spirytusem przemyć?
Joasię widać mocno obchodzi o czym z poetą szepczemy,bo widzę przez uchylone drzwi,jak przy tych słowach czerwieni się i chowa głowę w poduszkę.
Od sierpniowego spirytusu rany się nie goją. Trzeba to paskudztwo wylać. Widzisz,jak rząd kłamie narodowi,to zwyczajna rzecz. Jaki rząd by tego nie robił,gdyby mógł łgać bezkarnie?

Ale jakby już poeci zaczęli Pana Boga oszukiwać,to co innego. No,wylewaj tę butelkę – zachęcam głośno, a po cichu pocieszam:naleweczki dobrej tobie dam. Ona nie sierpniowa,tylko zaprzeszłoroczna.
Poweselał poeta. Przykucnął przy ekspercie. Kieliszeczki dostali maleńkie,ale żwawo się uwinęli. W godzinę posnęli pośród poduszek lila,z pustą flaszką pośrodku. Dziewczyny zmordowane przytuliły się na tapczanie. Tak nas zastała rano urzędniczka z wydziału finansowego.
Wpłynęło do nas doniesienie – powiada – że tu jest warsztat prywatny albo dom publiczny. Na taką okoliczność należy się podatek od obrotu – i grzywna za niezgłoszenie do urzędu.
Urzędniczka młoda, przyjemna. Ucałowałam ją w oba policzki.
Jak to miło,córuniu, żeś do nas przyszła. I opowiadam co robimy , na co nam pieniądze potrzebne. Urzędniczka się spłoszyła:to może ja od czynności urzędowej odstąpię ? Może wpadnę pomóc po godzinach? Aż rękami zamachałam. No przecież pomóc zawsze można,ale tę swoją karę pisz dziecko,tylko nie za dużą. Poduszki faktycznie, robimy,trzeba się z państwem podzielić zarobkiem. Zawsze tak bywało i na tym się bogactwa krajów zasadzają. Przyjemnie raz będzie zapłacić za coś,co się słusznie należy. Od razu człowiekowi się wyda,że w porządniejszym kraju żyje.
Szyjemy teraz poduszki legalnie. Kwitek od grzywny leży na komodzie. Śpieszymy się trochę,żeby zarobić więcej, bo trzynastego grudnia moja młodzież wybiera się znowu do kościoła. Urzędniczka z finansów mówiła,że podrożało,że w grudniu się spod kościoła niżej niż za dwadzieścia tysięcy nie wykupi.
 

Spis rolny
Kiedy w radio przeczytano wyniki spisu rolnego, odwiedził mnie poeta liryczny. Wyglądał mizernie. Wyciągnęłam z lodówki schab,prezent od kuzyna ożenionego szczęśliwie z naczelnikówną gminną. Kotlety wykroiłam grube, dołożyłam cebulki.
Poecie pojaśniały oczy. Przeczytał swój liryk o powinowactwach z konieczności. Przekąsił , przepił. Wreszcie zapytał,czy jako osoba znająca wieś nie sądzę,że chłopi mogliby naprawdę więcej hodować i tuczyć.
Gdyby pytanie padło na jałowy grunt makaronu z serem,odpowiedziałabym krótko,że nie mogą. Ale soczysta wieprzowina i mnie nastraja towarzysko.
Nie, mój drogi – powiedziałam. Nie mogą. Byłoby to z ich i nas wszystkich szkodą. Doświadczenie czterdziestu lat Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej uczy,że nie ma w tym systemie rzeczy szkodliwszej dla wsi niż produkcja żywności.
Pierwszy raz okazało się to w parę lat po wojnie. Jeszcze w Londynie kupowano herbatę na kartki,po dziesięć deka na obywatela,a tu w Polsce chłopi nahodowali świń, nasadzili kartofli, nasieli żyta i tatarki.
Rząd aż kartki na chleb poznosił. Doniosło się to do Moskwy. Zaraz wołają Bieruta na Kreml.
Jakżeś ty reformę rolną zrobił – pyta Stalin.
Toczka w toczkę tak,jak kazano -tłumaczy się Bierut.
To skąd u ciebie jedzenie?
Chłopi mi produkują.
Tupnął Stalin nogą:toż ja chłopów więcej mam,a jedzenia żadnego nie widzę. Żebym ja takich krętactw więcej nie słyszał.
Wrócił Bierut chory ze strachu. Przywołał biuro polityczne. Kazał zaraz chłopów pognać do kołchozów. Przywrócił kartki na żywność. Na jakiś czas był spokój.
Drugi raz to było jak Gomułka pozwolił rozwiązać kołchozy. Głowę by dał sobie odrąbać,że chłopi podziękują i nie skorzystają.

Nawet się z Chruszczowem założył. A oni porwali za pługi i na pola. Baby nahodowały macior,kur nasadzały po kojcach. Jakoś to Gomułce do serca nie przypadło. Czuję,Zosieńko,że z tej chłopskiej pazerności nic dobrego nie wyniknie – żalił się do żony. Ja dla wsi palcem w bucie nie kiwnę…I słowa dotrzymał.
Trzeci raz narazili się chłopi Gierkowi. Każdy nowy pan poddanym jakiś prezent daje,zniósł Gierek dostawy obowiązkowe. Chłopi to zrozumieli po swojemu – i do roboty! Samych świń nahodowali dwadzieścia jeden milionów. Każdy dorosły Polak miał swojego wieprza do zjedzenia. Siedzi, i żre, i socjalizmu budować nie chce. Zeźlił się Gierek,popatrzył po polach gospodarskim okiem. Od jutra ma tu być porządek – powiedział. Pola mają być państwowe, duże, łączone w kwadraty. Na jednych mają stanąć obory na tysiąc krów, na drugich chlewy po dziesięć tysięcy świń, na trzecich kurniki po sto tysięcy kur, a na czwartych wychodki dla personelu.
Takie ustawy kazał wymyślić, żeby chłopi w jedno pokolenie oddali ziemię państwu. Jednym zabierał grunty za to,że mieli dużo dzieci,więc sprzedawali mało mleka,a drugim , że mleka sprzedawali dużo,ale nie mieli dzieci. Jedni byli nieprodukcyjni,a drudzy nierozwojowi. Ale już najgorzej było tym,Którzy chcieli dostać emeryturę według ustawy. Niech no który poszedł przepisać ziemię synowi u notariusza. Dla takich to już żadnego zmiłowania nie było. Won,mówiono takiemu,umowy notarialnej ci się zachciało, aktu własności, gwarancji jakichś. Chcesz własności, to nic ci się nie należy od państwa, żadnej renty, żadnej emerytury…
Teraz słychać lamenty, że chłopi odstawiają do skupu tylko sześć milionów świń. I wystarczy. Jak kto chce podjeść mięsa, musi pojechać na wieś, ukłonić się gospodarzowi, uszanować gospodynią. Zapłacić żywą gotówka. A w statystyce żadnego śladu. Jakie tam mięso?Jaka hodowla?
Równa bieda się ściele nad polami jak ta mgła jesienna.
Jaruzelski tak się wzruszył,że aż wyjął pióro i zapisał w konstytucji,ze dzisiejszy chłop się z socjalizmem nie kłóci i w niczym mu nie zagraża.
No więc widzisz, że chłopi nie mogą inaczej. Po co mają ściągać kolejne nieszczęście na swoje głowy? Tylko póki jedzenia mało, chłop jest bezpieczny.

Świętujemy na raty

 Wtorek po dyngusie. Pachnie wiosną. W sklepach przybyło nowych cen.Przychodzi kolporter z bibułą. Nie ma gazetek,tylko ankietę podziemia „Jak świętujemy?”
Dziękuję, niezgorzej. Sołtys nie dał umrzeć z głodu. A jak w podziemiu?
Kolporter zamachał ręką: ankieta nie pyta,jak minęła Wielkanoc. Chcemy skonsultować ze społeczeństwem,czy mają być w tym roku niezależne obchody pierwszomajowe,i jakie mają być.
Tu są dwa pytania główne, a tu są trzy warianty szczegółowe,proponowane przez podziemie.
Wariant pierwszy przewiduje niezależne westchnienie za dusze twórców marksizmu – leninizmu.
Wariant drugi – modły zbiorowe na Placu Zamkowym i pochód od Huty Warszawa do elektrociepłowni na Siekierkach.
Wariant trzeci – wymarsz w zwartych batalionach przez Nowy Świat z zajęciem Komitetu Centralnego i stołówki sejmowej.
Popatrzyłyśmy na siebie z Joasią;świętować niezależnie trzeba,koniecznie,tylko wariant nam żaden nie odpowiada…
W porządku,zanotowane,mówi kolporter. A tu mam dla Joasi projekt proporczyka i szablon do malowania napisu „Solidarność”.Mogłabyś zrobić z dwieście sztuk?
Zrobić mogłabym,bo zostało nam jeszcze trochę prześcieradeł sprzed kryzysu,ale jak ankieta wypadnie na „nie robić”,to co?
Na „nie robić”?-oburzył się kolporter. Musi wypaść na „robić”, choćbyśmy mieli sfałszować wybory. Tfu,co ja mówię, jak to człowiek przesiąka tym oficjalnym życiem politycznym. Nie martw się, Joasiu. Na razie wszyscy mówią „tak, trzeba świętować”.Wpadniemy kolo dwudziestego po robotę.
Pamiętny to był dzień w naszym domu. Miałyśmy jeszcze barszcz wielkanocny z chrzanem do obiadu. Dziwiłyśmy się, jak to się podziemie zawzięło, żeby nie być gorsze od rządu. I konsultacje zrobiło, jak rząd przed podwyżkami. I dało trzy warianty,wszystkie nie do przyjęcia. Zawsze miałam przeczucie,że jaki rząd,taka opozycja i ze inaczej być nie możne, aż tu trzeba było dożyć Wielkanocy 1985 roku, żeby to się okazało prawdą.
Jeszcze my nie dojadły, ktoś do drzwi kołacze. Wchodzi pani wiekowa,zdyszana,w futrze i kapeluszu.
Ciężko się tu wdrapać. Kto widział brać mieszkanie na trzecim piętrze? -zganiła nas.
Sadzamy, ugaszczamy. Dama się rozgląda z niesmakiem.
Ciasno tu u was. Ile macie pokojów? Tylko dwa? Ten od wschodu będzie lepszy, tylko mi łóżko przestawcie na drugą ścianę.

Zasłony widzę jakieś cienkie?Ale słonecznie tu u was, grzyb się nie zalęgnie. Nie to co w sublokatorce poety – istna nora!Wilgocią czuć i kurze nie pościerane.
Dopierośmy się domyśliły, kto nasz dom nawiedził: pani Matylda z Pułtuska, poetowa ciocia. Jak poeta wyjeżdżał na wieś, szukać tego miejsca,co by w nim swoje życie odmienił, wspominał, że ciocia wybiera się na kurację do Warszawy.
Tutaj jest zapisany adres lekarki,co ją poeta wynalazł. Ty weź mi panienka i sprowadź lekarkę, a pani byś poszła po świeże pieczywo,bo tego co jest u was na stole to ja do ust nie wezmę. Nogi po tych schodach zmarnowałam,muszę się troszeczkę przespać.
Wyszłyśmy z Joasią na palcach.
Pani Matylda po drzemce czekała w łaskawszym nastroju.
Na co się pani uskarża? – pyta lekarka.
Na wszystko – odpowiada pani Matylda pełną piersią.
To pięknie! – cieszy się lekarka. To się nazywa dobry pacjent. Bez takich pacjentów nie byłoby dobrych lekarzy. Ile to się niejednego muszę naoglądać, nawygniatać, napytać, czy tu boli, czy tam boli. Nie i nie,niby źle się czuje, a nie wiadomo w którym miejscu. Niejeden to i zemrze zanim co mądrego powie. A teraz chciałabym zacząć badanie -przegnała nas z pokoju.
Mijają kwadranse. Wychodzi lekarka nucąc,lustereczko wyjmuje.
Co jest pani Matyldzie?
Wiek, moje panie, wiek i troszeczkę nuda. Ale popatrzcie,jaka to dzielna staruszka. Tu loczki,tu troszkę perfumy,wybiera się po nowy kapelusz…Chyba i ja skoczę do fryzjera?
No, tu zostawiam recepty. Należy się tysiąc dwieście złotych.
Przegrzebałyśmy z Joasią szufladkę. Uzbierało się dziewięćset. Wstyd straszny. Jakby był ekspert,to by pożyczył , ale dziś wyjątkowo nie przyszedł. Lekarka pociesza:nie szkodzi, poeta mi resztę odda, jak wróci.
Ale co się stało z ekspertem? – niepokoimy się na głos.
A kręcił się tu jakiś po schodach, łomotał buciorami. Wyglądał na bolszewika,a ja mam pieniądze w torebce i srebrnego lisa przy futrze. Postraszyłam go milicją.
Ale lekarka przyjemna…Chyba ja w tej Warszawie na kuracji troszkę dłużej zostanę. Żebyście mnie tylko czym nie struli.
Joasia pożyczyła od milicjantowej Władziowej maszynę. Wybiera mi prześcieradła z szafy,szyje proporczyki. Nie śpieszy się zbytnio,bo to dopiero połowa kwietnia,aż tu w sobotę przychodzi kolporter z łączniczką. Dźwigają spore tobołki.
Zbieramy wcześniej robotę. Mamy przeciek z komendy,że od jutra na Starówce akcja „Spekulant”. Będą rewizje uliczne,jak co roku,tylko wcześniej. Zabierzemy rano,co zrobisz przez noc,a potem daj sobie spokój.
Pani Matylda odpoczywała drzemiąc,ale się zaciekawiła. Co to za rewizje uliczne? – pyta.
Zwyczajne,przed pierwszym majem.
Czy jakbym ja poszła na Starówkę,to też by mi kazali torebkę otwierać?
Tak, proszę pani,odpowiadamy, i zrewidować też by mogli.
Za gors też by zaglądali? Coś takiego. Toż taką władzę co prędzej trzeba nauczyć dobrych manier. Daj no Joasiu, siądę do maszyny, bo ja do ręcznych robótek jakby sposobniejsza.
I pani Matylda z Joasią zgodnie rozdarły prześcieradło. Pani Matylda wspiera opozycję!No popatrzcie,jak też władza nie wie,którą strunę duszy obywatela trzeba oszczędzić i jaką cześć garderoby zostawić nietykalną.
A co do pierwszego maja to kolporter powiedział nam rano,że podziemie postanowiło rozłożyć obchody na raty. Druga tura – trzy dni później.
 

Chwalić Boga, już po podwyżkach

W miarę jak kraj ogarniało szaleństwo konsultacji przed podwyżkami cen, poeta liryczny marniał w oczach. Wieczorami wpadał,ale częstowany najświeższą bibułą patrzył niemrawo,niedoczytany „Tygodnik Mazowsze” wypadał mu z rąk.
Na informatyczkę mikrokomputerową, która mu przyniosła pędzel do malowania haseł antyrządowych w czwartek protestu , fuknął „durna baba” i nie było go z tydzień.
Wszyscy liczą,ile zaoszczędzili przez to,ze rząd powstrzymał się z wprowadzeniem nowych cen o trzy dni. Milicjantowa Władziowa naliczyła sześćset złotych,bo pierwszego wykupiła wszystkie kartki. Myśmy się tak przejmowali tym,co powiedział Wałęsa,co potem powiedziały nowe związki zawodowe ,a co na to odpowiedział rząd,że nie było kogo posłać do sklepu. Kartki wykupię po nowych cenach,a jeszcze goście wypili wszystką herbatę. Same straty.
Chociaż nie, nie,w lutym przyoszczędziłam coś i ja,bo miał tylko dwadzieścia osiem dni,ale marzec długi. Jak dożyć do pierwszego?

Liczę I liczę,a tu wchodzi poeta liryczny. Patrzy na moje rachunki I kiwa głową z politowaniem.
To na nic. Przychody przestały pasować do wydatków. Trzeba przejść na nowe systemy zarabiania. Przeliczyłem, ze przy dochodach jakie mam teraz, dorobię się klasycznych suchot z pozytywistycznej powieści. Trzeba wyjechać na wieś, tam życie tańsze a powietrze zdrowsze.
 A cóż ty będziesz robił na tej wsi ?
Pisarzem gminnym zostaniesz ?
A pisarzem, tylko że nie gminnym. Bo wyliczyłem coś jeszcze. Przez ostatnie cztery lata napisałem czternaście wierszy,w tym jeden rewolucyjny. Zaplacilem cztery razy grzywnę za udział w zbiegowisku,raz mnie wyrzucili z pracy,a raz z mieszkania.
Zarzuciłem pisanie dziennika. Za kilka lat sam nie będę wiedział,co ja w ogóle w tym czasie robiłem. Muszę się ratować. Nie mogę żyć od komunikatu rządowego do komunikatu antyrządowego…
Na schodach załomotało. To gumo – filce eksperta,który nocami dorabia stróżując na budowie. Nie dali mu waciaków, ale buty ma owszem,obszerne,starczy za całą resztę. Patrzymy, a ekspert targa w garści worek po cemencie -Wiecie -woła od progu nam po tej podwyżce wydali ręczniki,mydło i herbatę za cały rok. Odkupiłem przydziały od kilku trunkowych.
Zasiedliśmy do popołudniowej herbatki. Cukier mamy,bo szwagier sołtysa skupuje na bimber i zawsze podrzuci coś starej krewniaczce do miasta. Wie, że u mnie sieroty z całej Warszawy leczą dusze nadłamane przez okrutną rzeczywistość. Ostatnio zapytał,czy bym mu tych nadwrażliwych nie przysłała na tydzień do przebierania kartofli w kopcach. Przewietrzą się – zachęcał – dostana jedzenia tęższego, niż miastowe,dobrze im to zrobi.
Może byśmy wszyscy pojechali? Szwagier sołtysa o tej porze wyciąga z chlewika dwustu kilowego wieprzka, wędzi szynki na Wielkanoc. Nam kapnie coś z podrobów, odjemy się kaszanek, dostaniemy co na drogę…
Ekspertowi roześmiały się rozespane oczy. Rozmarzył się: odeśpię się do syta po nocach na budowie,bo już tak kradną, ze oczu zmrużyć nie można, do desek z płotu mi się dobierają. Poeta mruknął, ze czemu nie, pojedzie, i tak miał zamiar rozejrzeć się po wsi.
Wieczorem dobiła reszta. Joasia trochę pomarkotniała patrząc na stosy notatek z wykładów, ale urzędniczka z finansów obiecała jej trzy kradzione skoroszyty, byleby jechała z nami. Uradziliśmy jeszcze zabrać sąsiada z dołu, amatora-chemika. Podszkoli się przy okazji w chemii monopolowej u sołtysowego szwagra. Ostatnio mu się za często destylaty utleniają. Obeszło się na szczęście bez straży pożarnej, ale trochę strach mieszkać nad taką amatorską fabryką.
Jeszcześmy mieli trochę zachodu ze zdobyciem ubrania,ale poeta użył zawodowych znajomości. Ozdabiał kiedyś swoimi wierszami akademie w wojskowym klubie sportowym. Wydębił teraz półwojskowe dresy w zamian za obietnice samogonowej półlitrówki.
Ruszyliśmy z takim fasonem,ze konduktor w pociągu z nadzieja popatrzył na nasze tobołki i gumowe buty.
Państwo do lasu? – spytał konfidencjonalnie.
Nie, po rąbankę -odpowiedzieliśmy.
A, to bileciki poproszę – powiedział wyraźnie rozczarowany.
Szwagier sołtysa czekał przed stacja na wozie ogumionym wymoszczonym słomą. Pootulał nas w półkoszkach, popatrzył i parsknął śmiechem.
Nietęgo coś wyglądacie,opozycjo demokratyczna. Tyleście wygrali, żeście Jaruzelowi brzydko narobili kolo pióra. No,ale nie martwcie się,nie wam jednym się dostało. Nam on tu tez dopieka do żywego mięsa. A to cenami,a to składkami. Nie ma miesiąca bez nowiny. Dziadka naszego my wczoraj postraszyli,ze jest nowy podatek od sztucznych zębów. Dziadek uwierzył a my w śmiech.

Obraził się ciężko staruszek, nakrzyczał na nas. Nie ma co się śmiać, ten wasz generał gówno z narodu wyciśnie, jak mu nawóz będzie potrzebny.
A czy my mówimy,ze jest się z czego śmiać? Choć swoja droga przyjemnie słyszeć, żeśmy wszyscy równo podstrzygani,ze wokoło jedna owczarnia i jeden wilk. Tyle naszego,ze to my dziś podjemy sobie wędzonki w sołtysowej kuchni. Rządu sołtys do siebie nie zaprosi. Sam nam to powiedział o północy nad trzecia szklaneczka ze szwagrowskiej bimbrowni…
 

CIĄG DALSZY NASTĄPI