W związku z rychłym wznowieniem „Po wielkim skoku” w 30 lat po jego ukazaniu się w NOW-ej publikuję tu moje „Posłowie” do reedycji. Będzie ona uzupełniona obszernym aneksem o reformie lat 1989-1990.
Waldemar Kuczyński
Trzydzieści lat później
Książka, którą Państwo mają przed sobą, została napisana latem 1979 roku. W tamtym roku słowem często powtarzanym był kryzys trochę tak, jak teraz. Wyczuwano, że nadchodzi, bo od dłuższego czasu psuła się sielanka z początku rządów Edwarda Gierka. Coś się działo w gospodarce, co ludzie czuli w portfelach, w rosnących kolejkach i coraz bardziej pustych sklepach, jeszcze niedawno tak zaopatrzonych, jak nigdy za PRL. W mediach oficjalnych, a więc cenzurowanych, milczano. Pisały o kryzysie rosnące ale ciągle niszowe wydawnictwa drugiego obiegu. Dominował opis objawów, ale o tym co się zbliżało wyobrażenia mieliśmy mgliste, nie rozumieliśmy dobrze, co ściąga gospodarkę w dół. Tajemnicą był mechanizm kryzysu, także dlatego, że wyglądał na inny od przyczyn, które wcześniej blokowały u nas rozwój, zwykle mniej dramatycznie. Był głód wiedzy i by go zaspokoić Polskie Towarzystwo Socjologiczne urządziło konferencję na ten temat. Jadwiga Staniszkis zaproponowała mi wygłoszenie jednego z referatów. Byłem już wtedy dość znanym, głównie ekonomicznym, publicystą drugiego obiegu piszącym na ogół w KOR-owskim „Biuletynie Informacyjnym”, pod nazwiskiem. Bardzo się bałem wystąpić przed tak utytułowanym towarzystwem, bo wcześniej przed takim nie stawałem. Jadwiga ciągnęła mnie niemal za uszy na Salę Okrągłego Stołu w Pałacu Staszica, a jej koleżanki przed występem chciały mnie wzmacniać uspokajającymi kropelkami1. Wcześniej jednak mimo strachu, obłożyłem się rocznikami GUS z zamiarem właśnie wyjaśnienia, sobie i socjologom, na czym ten sakramencko tajemniczy kryzys polega. Referat, oparty na serii chronologicznych zestawień głównych wskaźników makroekonomicznych, został bardzo dobrze przyjęty, był ważnym punktem konferencji. Zachęcony sukcesem i namowami, między innymi profesora Tadeusza Kowalika zabrałem się do napisania go, bo został wygłoszony w oparciu o notatki. Miał być opublikowany w którymś z pism drugiego obiegu. Pisanie było zarazem rozszerzaniem i pogłębianiem wiedzy. Coraz lepiej rysowała mi się architektura kryzysowego splotu i jego dynamika. W rezultacie późną jesienią gotowa była książka, która weszła do planu wydawniczego Niezależnej Oficyny Wydawniczej Mirka Chojeckiego (NOW-ej). Miał to być kolejny zeszyt Towarzystwa Kursów Naukowych i wsparła go finansowo Kasa Pomocy Naukowej Towarzystwa. Byłem wykładowcą TKN, a także jednym z jego założycieli. Jak przystało na porządne wydawnictwo, niechby i podziemne, dano ją do recenzji profesorom. Byli z antypodów; prawicowy wróg PRL-u Stefan Kurowski i socjalista reformator Czesław Bobrowski. Kurowski miał związki z opozycją, Bobrowski trzymał się od niej na dystans, ale nie przeszkadzało mu to zrecenzować książkę dla wydawnictwa nielegalnego. Tak to wtedy było, że choć między światem systemu, a światem opozycji wobec niego były transzeje, to często je przekraczano z obu stron. Pomogło to łagodzić konflikt, który wybuchł w roku 1980, a potem w roku 1989, gdy przyszedł czas, rozwiązać go najlepiej, jak można było sobie wyobrazić.
W powstawaniu książki dopomogłem też fizycznie przewożąc jej skład moim, załadowanym po sufit, małym fiatem do mieszkania w bloku na Sadybie, gdzie miała być zszywana. Prawie szorowałem po asfalcie podwoziem, patrząc na prawo i lewo, czy nie ma milicji. Bardzo niecierpliwie czekałem na „zejście z maszyn” pierwszych egzemplarzy tej pierworodnej książki i wreszcie, na początku 1980 roku, odebrałem z „magazynu” trzydzieści autorskich sztuk. Pełen dumy i radości pojechałem w Aleje Niepodległości do Tadeusza Kowalika, który towarzyszył mi w powstawaniu dzieła, jako dobry duch. W momencie, gdy zabrzmiał naciśnięty przeze mnie dzwonek, usłyszałem za drzwiami podejrzaną wielość głosów i zdrętwiałem. Drzwi otworzył szczupły mężczyzna w średnim wieku; jasne, bezpieka! Istotnie u Kowalika akurat była kolejna rewizja. Wcisnąłem ukradkiem pakiet z książkami w szczelinę między siedzeniem i oparciem kanapy na której usiadłem. Próżna nadzieja, nie przegapili. Bezpieczniak rozerwał opakowanie, popatrzył i podał koledze mówiąc; dopisz to do protokołu. I on zaczyna wpisywać powtarzając na głos; trzydzieści egzemplarzy… Oburzyła mnie ta grabież więc powiedziałem głośno – jak to Panowie? Trzydzieści? To autorowi nie należy się nic? A to pan autor, ależ oczywiście i podaje mi jeden egzemplarz, a za chwilę, kontynuując wpisywanie; „dwadzieścia pięć egzemplarzy książki pod tytułem…”. Podpisałem bez mrugnięcia okiem. Tak oto dokonał się nieformalny podział łupu, jak Polak z Polakiem; ja jeden egzemplarz, państwo ludowe 25, a jego słudzy cztery egzemplarze do użytku prywatnego. Popyt na bibułę był w tamtych czasach ogromny i nie omijał naszych dręczycieli z bezpieki.
Książka stała się bestsellerem drugiego obiegu, a od lata 1980 roku zaczęła się jej, mówię to nie bez wahania, choć z przekonaniem, rola historyczna. W lipcu, podczas wakacji w Dąbkach nad Bałtykiem przeczytał ją Tadeusz Mazowiecki i jak mi potem powiedział była to pierwsza książka ekonomisty, którą zrozumiał. Zrobiła na nim wrażenie. Znał mnie z widzenia, bośmy byli razem w TKN. I mając w pamięci tę książkę wezwali mnie z Bronkiem Geremkiem w sierpniu 1980 roku do Stoczni Gdańskiej, na jednego z ekspertów MKS Gdańsk. Zabrałem ją z sobą lecąc do Wałęsy2. Bez tej książki nie byłoby mnie obok Mazowieckiego w stoczni, w Tygodniku Solidarność, pewno też i w obozie internowania. I na końcu, w roku 1989, nie byłoby mnie u jego boku w roli doradcy współtworzącego rząd i program. A beze mnie inny byłby skład ekipy gospodarczej, i w konsekwencji inaczej potoczyłaby się ekonomiczna transformacja. Nie twierdzę, że gorzej, czy lepiej. Bez wątpienia inaczej, choć w duszy myślę jednak, że gorzej.
W marcu 1981 roku „Po wielkim skoku” zostało wydane legalnie przez Polskie Towarzystwo Ekonomiczne (PTE) w serii „Ekonomiści dyskutują o gospodarce”, jako druk do użytku wewnętrznego, przeznaczony dla upoważnionych, czego jednak w rozluźnieniu politycznym czasu „Solidarności” nie przestrzegano. Jesienią wyszła normalna książka nakładem Państwowego Wydawnictwa Ekonomicznego. Dostałem za nią nagrodę PTE, jak się później dowiedziałem ufundowaną przez Czesława Bobrowskiego. Jeszcze wcześniej profesor paradował z podziemnym egzemplarzem książki w ręce po sali posiedzeń rządowej Komisji ds. Reformy Gospodarczej. A ja z kolei kilka dni po zamknięciu mnie 13 grudnia 1981 roku w więzieniu na Białołęce słuchałem wściekły przez głośnik w celi, jak jeden z publicystów stanu wojennego obraca wyrwane z kontekstu fragmenty książki przeciwko „awanturnikom” ekonomicznym z „Solidarności”.
Kiedy pisałem książkę inny był świat; materialnie i to nie jest tak ważne, oraz mentalnie i to jest ważne. Jedynym właściwie pomostem materialnym między dziś i wtedy, był, rzecz podówczas w kraju rzadka, elektroniczny kalkulatorek, grubawy, a wymiarów telefonu komórkowego z połowy lat 90-tych. Kupiony oczywiście z zagranicznej przywózki, słono, za dwie średnie ówczesne płace. Gdyby nie to cudo, prymitywne z dzisiejszej perspektywy, które pozwoliło mi zrobić masę przeliczeń, chyba bym tej książki nie napisał. Ale co o stronie mentalnej? My wszyscy, ja i inni koledzy po fachu, byliśmy ekonomistami gospodarki planowej, ukształtowanymi przez jej prawa i osobliwości. I takim właśnie wyposażeniem głowy posługiwałem się pisząc książkę. Ekonomistę dużo młodszego ode mnie, ulepionego w świecie rynku uderzy w książce dominacja analizy rzeczowej i ubóstwo analiz finansowych. Nie ma w niej budżetu, rentowności, zyskowności, deficytu finansów i tak dalej. To nie jest przeoczenie, w tamtej gospodarce zasobami i strumieniami dóbr nie sterował pieniądz, lecz decyzja; polityczna i administracyjna, zwykle w wyrazie rzeczowym. Do tych decyzji dostosowywano strumienie pieniężne, korzystając z nieograniczonego w praktyce i niezwrotnego kredytu NBP. Pieniądz dla tych co decydowali, był dobrem obfitym, a nie rzadkim i dlatego, jako druga strona medalu niemal wszystkie dobra były dla ludzi dobrami bardzo rzadkimi. Wyrażało się to kolejkami i pustymi sklepami, nigdy nie przezwyciężoną, niemożliwą do przezwyciężenia cechą socjalizmu realnego, która go ostatecznie uśmierciła.
Na „Po wielkim skoku” nie skończyły się moje zainteresowania największym kryzysem ekonomicznym świata socjalizmu realnego, jeszcze będącego w budowie, bo takim on był. Na emigracji we Francji napisałem kilka esejów, które podciągnęły analizę kryzysu i jego skutków aż pod rok 1989. Były drukowane w londyńskim „Aneksie” i przedrukowane w cytowanej wyżej „Agonii systemu”.
„Po wielkim skoku” jest książką dorosłą, ma swój wiek i historię. Czym jest dzisiaj? Na pewno dokumentem czasu ale i, bez fałszywej skromności mówiąc, najpełniejszym mimo upływu tylu lat opisem i analizą największego załamania gospodarki polskiej po drugiej wojnie światowej. Tak zwany kryzys transformacyjny po roku 1989, mierzony skalą i czasem spadku PKB, a towarzyszący każdemu krajowi odchodzącemu od komunizmu był płytszy i krótszy, a ponadto od strony ekonomicznej bez porównania bardziej twórczy od całkiem jałowego kryzysu gierkizmu. Tamten kryzys gospodarki nie uzdrawiał. Jest on natomiast, bez wątpienia, jednym z demiurgów naszej dzisiejszej wolności, bo bez tamtego załamania nie byłoby solidarnościowej epopei i wszystkiego co ona za sobą pociągnęła. Sam duch święty z Placu Zwycięstwa rady by nie dał. Ma jednak „Po wielkim skoku” także stronę korespondującą z lękiem dzisiejszego czasu i to nie tyle polskim, co europejskim. Z lękiem przed katastrofą nadmiernego zadłużenia, która wisi nad Europą w tym 2012 roku. Książka opisuje właśnie taką katastrofę; spowodowaną przez tych co pożyczają, bez solidnej wiedzy, że potrafią zwrócić, i tych co dają pożyczki bez solidnego sprawdzenia, czy dostaną pieniądze z powrotem.