Jestem z Układu

„List abp. Michalika nie z tego świata”.

czwartek, 23 lutego 2012

 „List abp. Michalika jest nie z tego świata”.
Waldemar Kuczyński
 

Przewodniczący Episkopatu Polski, arcybiskup Józef Michalik oznajmił w liście pasterskim, że „Kościół jest planowo atakowany przez środowiska libertyńskie, ateistyczne i masońskie”. Czyli te „środowiska” zbierają się gdzieś, oddzielnie lub razem, medytują, opracowują plany lub zbiorczy plan i zgodnie z tym atakują. Realizują punkt po puncie to, co ustalili i chyba też zapisali, żeby niczego nie zgubić z pola widzenia.

Księże Arcybiskupie, przecież to co Ksiądz pisze jest nieprawdą. Oczywiście są i zawsze, czy od dawna, byli libertyni, ateiści i masoni. To są ludzie, którzy wybrali swój sposób życia, tak jak gorliwi katolicy swój. Są inni i nie gorsi jedni od drugich, z tego tylko powodu, że chcą żyć tak a nie inaczej. Część z tych, w których ksiądz widzi wrogów oczywiście atakuje Kościół. Czasem niemądrze atakuje. Ataku Księdza Arcybiskupa także Atena nie pogłaskała? Ale plan, czyli superorganizacja, planowe działanie, układ? Jeszcze krok w tę stronę i zobaczyłoby się „Mędrców Syjonu”, ich protokoły i tajny rząd światowy. Nie, nie przypisuję Księdzu Arcybiskupowi, takiej wyobraźni, ale ta, którą zaprezentował w liście pasterskim w tym kierunku spogląda, ku zorganizowanym, ciemnym siłom walczącym z dobrem krzyża.

To zła reakcja Czcigodny Księże na zjawiska realne, wyrastające ze współczesnego życia, z dzisiejszych społeczeństw, z wiedzy starszych, a jeszcze bardziej dzieci wychowywanych przez Discovery, National Geografic, Planete, a także przez internet. Owczarnie podążające bezwolnie za pasterzami, to coraz mniej pasuje do czasów. Świat się zmienia i Polska się zmienia. Zmieniają się na lepsze. Lepszy jest świat w którym nie mówi się kaleka, lecz niepełnosprawny, w którym buduje się przejścia dla żab pod autostradami, w którym nie mówi się pedał, lecz homoseksualista, czy człowiek o innej orientacji seksualnej itd. Właśnie, a propos. W zapale, który towarzyszy odsłanianiu tego, co było piętnowane i ukrywane, a rodziło cierpienia, może dochodzić do przesad wyglądających, jak promocja, ale „globalne ukierunkowanie polityczne tego”?

Aborcja towarzyszy ludzkości od zawsze i paradoksalnie wydaje się, że dziś większa jest świadomość jej zła nawet wśród tych co ją dopuszczają. Homoseksualizm, zmiany płci, małżeństwa jednopłciowe, to nie promocja, to wychodzenie ze skrytek, z szaf. To dobro. Lepiej i bardziej po bożemu żyje się w społeczeństwie, które w granicach bezpieczeństwa i praw innych, pozwala każdemu przeżyć życie jak chce. W prawdzie. Prawda wszak wyzwala. Wyjście z szaf wyzwala.

Świat zmienia się na lepsze, ale zło trwa, jest robota do wykonania. I są w Kościele „pasterze”, które dzisiejsze „owieczki” rozumieją, potrafią do nich docierać i na nie oddziaływać, mówić językiem życia, a nie kazaniowym slangiem, w którym nie bardzo wiadomo o co chodzi. Kazania to najbardziej chyba widoczny znak kolizji wielu duchownych z czasem, w którym żyją. Księdza Arcybiskupa nie wyłączając. Napisał Ksiądz list nie z tego świata, nie o tym świecie. Niestety.

Waldemar Kuczyński specjalnie dla Wirtualnej Polski
Tytuł i lead pochodzą od redakcji

Euro dzisiaj to przebrana marka.

czwartek, 9 lutego 2012

 Nie ma kryzysu euro, jako waluty! Dla specjalistów to jest widoczne, ale dla szerszej publiczności niekoniecznie. Euro trzyma się bardzo dobrze, czego dowodem jest to, że nie słabnie, lecz nawet umacnia się w stosunku do głównej waluty świata, do dolara. W każdym razie trwa jak opoka wokół kursu 1,31 dolara za euro z niewielkimi odchyleniami. Już ten fakt powinien skłaniać do ostrożności we wróżeniu, czy w postulowaniu likwidacji tej waluty, która tak dobrze znosi burzę w świecie, który obsługuje – zauważa Waldemar Kuczyński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Nie ma więc kryzysu euro, jest kryzys w strefie euro. Jedno i drugie to nie to samo. Kryzys w strefie polega na radykalnym załamaniu się finansowej wiarygodności kilku należących do niej państw, w tym tak ważnych, jak Włochy, czy Hiszpania, a także z zachwiania się wiarygodności Francji. To jest kryzys zaufania rynków finansowych do kilku państw strefy, ale nie towarzyszy temu upadek zaufania do wspólnej waluty.

Powstaje pytanie skąd ta dziwna dysproporcja? Odpowiedź jest prosta. Za każdą walutą stoi autorytet państwa, które ją emituje. Jeśli z jakiegoś powodu zaufanie do niego słabnie, waluta upada. Kiedy tworzono euro o jego wartości zaświadczała powaga tworzących go państw, w proporcji do ekonomicznej wiarygodności każdego z nich. Już wtedy było oczywiste, że główną podporą nowego pieniądza będzie gospodarka niemiecka; największa, najbardziej stabilna, najbardziej eksportowa. Euro o różnych rewersach miało w istocie najsilniejszy refleks marki. I nie wynikało to z politycznej ambicji Niemiec do dominacji, lecz z praw ekonomicznych i psychologicznych. One były sprawcą. Oczywiście, jak się ma taką siłę ekonomiczna to mogą powstać pokusy do skorzystania z niej politycznie.

Dzisiaj zaczyna się o takie coś posądzać Niemcy i Panią Kanclerz, bo dla nikogo nie ulega wątpliwości, że w ostatnich latach Niemcy stały się siłą decydującą w Unii Europejskiej i jeszcze bardziej w strefie euro. Duet Niemcy-Francja przypomina bardziej Flipa i Flapa ze starych filmów, niż alians dwu równych. To wysforowanie się na czoło naszego zachodniego sąsiada budzi niepokój, ale narzekania niczego nie zmienią.

Niemcy są dziś najważniejsze, zawsze takie w Unii były, ale dziś są nimi o wiele bardziej. Są niezastąpieni w tym, by wspólnota, cudowne dziecko Europejczyków, przeszła test wytrzymałości. Są najsilniejsi, bo wskutek wielu przyczyn grupa kluczowych państw strefy bardzo ekonomicznie osłabła i nie tylko nie wspiera konstrukcji, lecz sama wymaga podparcia. Przez Niemcy głównie. Niezwykły skok ich roli w ostatnich latach jest skutkiem słabości reszty. Jeśli ona zostanie przezwyciężona, jeśli główne gospodarki strefy staną twardo na nogach pozycja Niemiec się zmniejszy, choć zawsze będą głównym ekonomicznym filarem Unii.

I dziś stabilność euro w toku wielkiej zawieruchy wynika z tego, że rząd niemiecki i Pani Kanclerz wyraźnie mówią, że euro będzie bronione i że nie ma mowy o jego likwidacji. Jeśliby powstały wątpliwości, że może być inaczej wspólna waluta poleciałaby na łeb na szyję. Dzisiaj z mocy praw ekonomicznych euro jest w istocie przebraną we wspólnotowy strój marką niemiecką. Stanie się ono z powrotem bardziej wspólne, kiedy osłabłe państwa strefy odzyskają zdolność do samofinansowania się a kryzys zaufania minie.

Waldemar Kuczyński specjalnie dla Wirtualnej Polski

Nie ma kryzysu „Euro”!

środa, 8 lutego 2012

Mój wpis na Facebooku:

Przeglądając poranny serwis „Puls Biznesu” znalazłem taki oto ciekawy link: http://www.pb.pl/2555259,47534,euro-moze-dalej-zyskiwacDwie refleksje na ten temat. Po pierwsze nie ma kryzysu waluty „Euro”! Waluta ta trzyma sie bardzo dobrze. I chocby z tego powodu nie ma żadnego powodu, żeby ją likwidować. Mamy więc nie kryzys euro, lecz kryzys zadłużenia i braku zaufania rynków w stosunku do kilku krajów strefy euro. To dwie rózne sprawy.
Dlaczego kryzys w strefie euro nie jest kryzysem waluty euro? Ano dlatego, że od swego powstania euro było w przeważającym stopniu przeobrażoną marką. Ten przeważający stopień stał się o wiele bardziej jeszcze przeważający kiedy tak ważne kraje strefy, jak Włochy i Hiszpania przez zadłużenie straciły wiarygodność a i Francja się zachwiała. „Umarkowienie” euro się zmniejszy kiedy inne kraje strefy odzyskają wiarygodność, czyli zatrzymają wzrost długów i zaczną, chocby wolno, je spłacać. Wtedy też spadnie hegemonistyczna dziś rola Niemiec.

www.pb.pl

Eurodolar wybił się z trwającej od ponad tygodnia konsolidacji. Ogólny sentyment na rynku poprawił się w wyniku czego dolar tracił w stosunku do większości walut. EUR/USD ustanowił wczoraj nowe tegoroczne maksimum na poziomie 1,3285 i dziś nad ranem znajduje się tuż poniżej tego poziomu. // Puls Bi…
 
I ciąg dalszy.. Tuskożercom wszelkiej maści, kpiącym z „Zielonej Wyspy”, podrabianym Kassandrom wróżącym upadek wszystkich i wszystkiego ofiarowuję na przeczyszczenie to oto: http://www.pb.pl/2555330,72940,polskie-obligacje-najlepsze-na-swiecie

www.pb.pl

Nie niemieckie, a polskie obligacje są prawdziwym „safe haven” – wynika z najnowszej analizy Bloomberga. Uwzględniając relację stopy zwrotu do ryzyka, nasze papiery nie mają sobie równych. // Puls Biznesu, biznes, ekonomia, giełda, inwestycje

„Po wielkim skoku” – reaktywacja

wtorek, 7 lutego 2012

 W związku z rychłym wznowieniem „Po wielkim skoku” w 30 lat po jego ukazaniu się w NOW-ej publikuję tu moje „Posłowie” do reedycji. Będzie ona uzupełniona obszernym aneksem o reformie lat 1989-1990.

Waldemar Kuczyński

Trzydzieści lat później

Książka, którą Państwo mają przed sobą, została napisana latem 1979 roku. W tamtym roku słowem często powtarzanym był kryzys trochę tak, jak teraz. Wyczuwano, że nadchodzi, bo od dłuższego czasu psuła się sielanka z początku rządów Edwarda Gierka. Coś się działo w gospodarce, co ludzie czuli w portfelach, w rosnących kolejkach i coraz bardziej pustych sklepach, jeszcze niedawno tak zaopatrzonych, jak nigdy za PRL. W mediach oficjalnych, a więc cenzurowanych, milczano. Pisały o kryzysie rosnące ale ciągle niszowe wydawnictwa drugiego obiegu. Dominował opis objawów, ale o tym co się zbliżało wyobrażenia mieliśmy mgliste, nie rozumieliśmy dobrze, co ściąga gospodarkę w dół. Tajemnicą był mechanizm kryzysu, także dlatego, że wyglądał na inny od przyczyn, które wcześniej blokowały u nas rozwój, zwykle mniej dramatycznie. Był głód wiedzy i by go zaspokoić Polskie Towarzystwo Socjologiczne urządziło konferencję na ten temat. Jadwiga Staniszkis zaproponowała mi wygłoszenie jednego z referatów. Byłem już wtedy dość znanym, głównie ekonomicznym, publicystą drugiego obiegu piszącym na ogół w KOR-owskim „Biuletynie Informacyjnym”, pod nazwiskiem. Bardzo się bałem wystąpić przed tak utytułowanym towarzystwem, bo wcześniej przed takim nie stawałem. Jadwiga ciągnęła mnie niemal za uszy na Salę Okrągłego Stołu w Pałacu Staszica, a jej koleżanki przed występem chciały mnie wzmacniać uspokajającymi kropelkami1. Wcześniej jednak mimo strachu, obłożyłem się rocznikami GUS z zamiarem właśnie wyjaśnienia, sobie i socjologom, na czym ten sakramencko tajemniczy kryzys polega. Referat, oparty na serii chronologicznych zestawień głównych wskaźników makroekonomicznych, został bardzo dobrze przyjęty, był ważnym punktem konferencji. Zachęcony sukcesem i namowami, między innymi profesora Tadeusza Kowalika zabrałem się do napisania go, bo został wygłoszony w oparciu o notatki. Miał być opublikowany w którymś z pism drugiego obiegu. Pisanie było zarazem rozszerzaniem i pogłębianiem wiedzy. Coraz lepiej rysowała mi się architektura kryzysowego splotu i jego dynamika. W rezultacie późną jesienią gotowa była książka, która weszła do planu wydawniczego Niezależnej Oficyny Wydawniczej Mirka Chojeckiego (NOW-ej). Miał to być kolejny zeszyt Towarzystwa Kursów Naukowych i wsparła go finansowo Kasa Pomocy Naukowej Towarzystwa. Byłem wykładowcą TKN, a także jednym z jego założycieli. Jak przystało na porządne wydawnictwo, niechby i podziemne, dano ją do recenzji profesorom. Byli z antypodów; prawicowy wróg PRL-u Stefan Kurowski i socjalista reformator Czesław Bobrowski. Kurowski miał związki z opozycją, Bobrowski trzymał się od niej na dystans, ale nie przeszkadzało mu to zrecenzować książkę dla wydawnictwa nielegalnego. Tak to wtedy było, że choć między światem systemu, a światem opozycji wobec niego były transzeje, to często je przekraczano z obu stron. Pomogło to łagodzić konflikt, który wybuchł w roku 1980, a potem w roku 1989, gdy przyszedł czas, rozwiązać go najlepiej, jak można było sobie wyobrazić.

W powstawaniu książki dopomogłem też fizycznie przewożąc jej skład moim, załadowanym po sufit, małym fiatem do mieszkania w bloku na Sadybie, gdzie miała być zszywana. Prawie szorowałem po asfalcie podwoziem, patrząc na prawo i lewo, czy nie ma milicji. Bardzo niecierpliwie czekałem na „zejście z maszyn” pierwszych egzemplarzy tej pierworodnej książki i wreszcie, na początku 1980 roku, odebrałem z „magazynu” trzydzieści autorskich sztuk. Pełen dumy i radości pojechałem w Aleje Niepodległości do Tadeusza Kowalika, który towarzyszył mi w powstawaniu dzieła, jako dobry duch. W momencie, gdy zabrzmiał naciśnięty przeze mnie dzwonek, usłyszałem za drzwiami podejrzaną wielość głosów i zdrętwiałem. Drzwi otworzył szczupły mężczyzna w średnim wieku; jasne, bezpieka! Istotnie u Kowalika akurat była kolejna rewizja. Wcisnąłem ukradkiem pakiet z książkami w szczelinę między siedzeniem i oparciem kanapy na której usiadłem. Próżna nadzieja, nie przegapili. Bezpieczniak rozerwał opakowanie, popatrzył i podał koledze mówiąc; dopisz to do protokołu. I on zaczyna wpisywać powtarzając na głos; trzydzieści egzemplarzy… Oburzyła mnie ta grabież więc powiedziałem głośno – jak to Panowie? Trzydzieści? To autorowi nie należy się nic? A to pan autor, ależ oczywiście i podaje mi jeden egzemplarz, a za chwilę, kontynuując wpisywanie; „dwadzieścia pięć egzemplarzy książki pod tytułem…”. Podpisałem bez mrugnięcia okiem. Tak oto dokonał się nieformalny podział łupu, jak Polak z Polakiem; ja jeden egzemplarz, państwo ludowe 25, a jego słudzy cztery egzemplarze do użytku prywatnego. Popyt na bibułę był w tamtych czasach ogromny i nie omijał naszych dręczycieli z bezpieki.

Książka stała się bestsellerem drugiego obiegu, a od lata 1980 roku zaczęła się jej, mówię to nie bez wahania, choć z przekonaniem, rola historyczna. W lipcu, podczas wakacji w Dąbkach nad Bałtykiem przeczytał ją Tadeusz Mazowiecki i jak mi potem powiedział była to pierwsza książka ekonomisty, którą zrozumiał. Zrobiła na nim wrażenie. Znał mnie z widzenia, bośmy byli razem w TKN. I mając w pamięci tę książkę wezwali mnie z Bronkiem Geremkiem w sierpniu 1980 roku do Stoczni Gdańskiej, na jednego z ekspertów MKS Gdańsk. Zabrałem ją z sobą lecąc do Wałęsy2. Bez tej książki nie byłoby mnie obok Mazowieckiego w stoczni, w Tygodniku Solidarność, pewno też i w obozie internowania. I na końcu, w roku 1989, nie byłoby mnie u jego boku w roli doradcy współtworzącego rząd i program. A beze mnie inny byłby skład ekipy gospodarczej, i w konsekwencji inaczej potoczyłaby się ekonomiczna transformacja. Nie twierdzę, że gorzej, czy lepiej. Bez wątpienia inaczej, choć w duszy myślę jednak, że gorzej.

W marcu 1981 roku „Po wielkim skoku” zostało wydane legalnie przez Polskie Towarzystwo Ekonomiczne (PTE) w serii „Ekonomiści dyskutują o gospodarce”, jako druk do użytku wewnętrznego, przeznaczony dla upoważnionych, czego jednak w rozluźnieniu politycznym czasu „Solidarności” nie przestrzegano. Jesienią wyszła normalna książka nakładem Państwowego Wydawnictwa Ekonomicznego. Dostałem za nią nagrodę PTE, jak się później dowiedziałem ufundowaną przez Czesława Bobrowskiego. Jeszcze wcześniej profesor paradował z podziemnym egzemplarzem książki w ręce po sali posiedzeń rządowej Komisji ds. Reformy Gospodarczej. A ja z kolei kilka dni po zamknięciu mnie 13 grudnia 1981 roku w więzieniu na Białołęce słuchałem wściekły przez głośnik w celi, jak jeden z publicystów stanu wojennego obraca wyrwane z kontekstu fragmenty książki przeciwko „awanturnikom” ekonomicznym z „Solidarności”.

Kiedy pisałem książkę inny był świat; materialnie i to nie jest tak ważne, oraz mentalnie i to jest ważne. Jedynym właściwie pomostem materialnym między dziś i wtedy, był, rzecz podówczas w kraju rzadka, elektroniczny kalkulatorek, grubawy, a wymiarów telefonu komórkowego z połowy lat 90-tych. Kupiony oczywiście z zagranicznej przywózki, słono, za dwie średnie ówczesne płace. Gdyby nie to cudo, prymitywne z dzisiejszej perspektywy, które pozwoliło mi zrobić masę przeliczeń, chyba bym tej książki nie napisał. Ale co o stronie mentalnej? My wszyscy, ja i inni koledzy po fachu, byliśmy ekonomistami gospodarki planowej, ukształtowanymi przez jej prawa i osobliwości. I takim właśnie wyposażeniem głowy posługiwałem się pisząc książkę. Ekonomistę dużo młodszego ode mnie, ulepionego w świecie rynku uderzy w książce dominacja analizy rzeczowej i ubóstwo analiz finansowych. Nie ma w niej budżetu, rentowności, zyskowności, deficytu finansów i tak dalej. To nie jest przeoczenie, w tamtej gospodarce zasobami i strumieniami dóbr nie sterował pieniądz, lecz decyzja; polityczna i administracyjna, zwykle w wyrazie rzeczowym. Do tych decyzji dostosowywano strumienie pieniężne, korzystając z nieograniczonego w praktyce i niezwrotnego kredytu NBP. Pieniądz dla tych co decydowali, był dobrem obfitym, a nie rzadkim i dlatego, jako druga strona medalu niemal wszystkie dobra były dla ludzi dobrami bardzo rzadkimi. Wyrażało się to kolejkami i pustymi sklepami, nigdy nie przezwyciężoną, niemożliwą do przezwyciężenia cechą socjalizmu realnego, która go ostatecznie uśmierciła.

Na „Po wielkim skoku” nie skończyły się moje zainteresowania największym kryzysem ekonomicznym świata socjalizmu realnego, jeszcze będącego w budowie, bo takim on był. Na emigracji we Francji napisałem kilka esejów, które podciągnęły analizę kryzysu i jego skutków aż pod rok 1989. Były drukowane w londyńskim „Aneksie” i przedrukowane w cytowanej wyżej „Agonii systemu”.

„Po wielkim skoku” jest książką dorosłą, ma swój wiek i historię. Czym jest dzisiaj? Na pewno dokumentem czasu ale i, bez fałszywej skromności mówiąc, najpełniejszym mimo upływu tylu lat opisem i analizą największego załamania gospodarki polskiej po drugiej wojnie światowej. Tak zwany kryzys transformacyjny po roku 1989, mierzony skalą i czasem spadku PKB, a towarzyszący każdemu krajowi odchodzącemu od komunizmu był płytszy i krótszy, a ponadto od strony ekonomicznej bez porównania bardziej twórczy od całkiem jałowego kryzysu gierkizmu. Tamten kryzys gospodarki nie uzdrawiał. Jest on natomiast, bez wątpienia, jednym z demiurgów naszej dzisiejszej wolności, bo bez tamtego załamania nie byłoby solidarnościowej epopei i wszystkiego co ona za sobą pociągnęła. Sam duch święty z Placu Zwycięstwa rady by nie dał. Ma jednak „Po wielkim skoku” także stronę korespondującą z lękiem dzisiejszego czasu i to nie tyle polskim, co europejskim. Z lękiem przed katastrofą nadmiernego zadłużenia, która wisi nad Europą w tym 2012 roku. Książka opisuje właśnie taką katastrofę; spowodowaną przez tych co pożyczają, bez solidnej wiedzy, że potrafią zwrócić, i tych co dają pożyczki bez solidnego sprawdzenia, czy dostaną pieniądze z powrotem.

1 Śladem tego ciągnięcia, który przetrwał jest list Jadwigi Staniszkis napisany długopisem na skrawku kartki, ten oto: Waldek – dzisiaj do 14.30 muszą mieć tytuł twojego referatu na sesję PTS o gospodarce (11 i 12 maj). Musisz w tym wziąć udział – jesteś jednym z lepszych ekonomistów w twoim pokoleniu i musisz występować też w kręgach oficjalnych. Przezwyciężyłam już wszystkie opory (w związku z twoim członkostwem w TKN).

2 Co i jak mnie tam zawiodło opisałem – „Droga do stoczni gdańskiej” – w roku 1983 w paryskim „Aneksie”, znalazła się też ona w zbiorze mojej publicystyki „Agonia systemu” (Presspublica 1996). Część druga, „W oku cyklonu”, napisana także w 1983 roku opublikowana została w mojej książce „Burza nad Wisłą” (Iskry 2002)

„Nudno, skućno i w mordu niet komu dati”

niedziela, 5 lutego 2012

Taki oto dałem tej niedzieli wpis na Facebooku

Od pewnego czasu czuję się, jak rewolwerowiec, który nie widzi żadnej wojny do której, by go ciagnęło. A mnie „paluszki czucie tracą” w czasach pokoju. Ta wielka wojna przeciw IVRP przycichła, bo choć PiS-owski wilk ciągle silny i czeka okazji, to chwilowo kwasi się w „swoim II obiegu” albo nudnie i nieszkodliwie powarkuje na co szkoda sięgać do boku. Na wojnę z rządem się nie wybieram, bo nie widzę widoków na lepszy, a chętnych do gryzienia go w łydki jest dużo, więc też nie ma potrzeby się dołączać. Wojna o ACTA to nie moja wojna, bo prawde mówiąc nie wiem po której mam być stronie. Chyba wrócę do pisania wspomnień, albo się rozpiję z żalu, że celów ubyło.

Emocja dintojry na prawicy.

czwartek, 2 lutego 2012

Mój wpis na Facebooku:

Jednym ze sztandarowych programów telewizyjnych początków IV RP był program „Nie ma przebacz”. Program nie wypalił, ale tytuł był wymowny i znamienny. Jakby skrót kanonu moralnego całej formacji, która stała i stoi za tym Chwastem, jak nazywałem IV RP. Nie ma przebacz. Zrobiłeś coś co w ich wyobrażeniach było złem (i czasem mogło nim rzeczywiście być), to choćby minęły dziesiątki lat i wszystko się zmieniło pragnienie przypięcia do pręgierza, publicznego linczu nie słabnie, jest tak świeże jakby wydarzenia było z wczoraj. Egzekucja musi być dokonana, choćby na drugim, czy trzecim pokoleniu. A potem pójdziemy oczywiście do kościoła. Erupcja tego barbarzyństwa promieniuje z blogów pisoidalnych po śmierci Wisławy Szymorskiej. „Nie ma przebacz”, pod hasłem zachowania pamięci emocja dintojry.