Jestem z Układu

Środa 31 maj 2006 rok. Roma locuta…

środa, 31 maja 2006

To nie Kuria Krakowska i nawet nie kardynał Dziwisz zamknął usta księdzu Isakiewiczowi – Zalewskiemu. Oni to zrobili formalnie, ale faktycznie to Rzym przemówił. Roma locuta. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że podczas wizyty Benedykta XVI musiała być mowa o sprawie lustracji, o zapowiedziach lustracyjnych księdza Isakiewicza i o tym, jak się do tego wszystkiego odnieść. Nie wyobrażam sobie, by ten ważny dla Kościoła w Polsce, a więc, zważywszy jego ciężar, także dla Kościoła w ogóle – problem mógł być pominięty. I nie wyobrażam sobie, żeby decyzja Kardynała, tak zaskakująco surowa, nie była zgodna z nastawieniem do tej sprawy samego Papieża. Jej surowość, bez wątpienia, wyraża nie tylko podejście Kurii, lecz także Watykanu. Wielu komentatorów zwracało uwagę, że kościół obecnego Papieża, to będzie Kościół bardziej zdyscyplinowany. W tej decyzji mamy też komentarz do słów Benedykta XVI przestrzegających przed arogancją sędziów minionych pokoleń, wobec których część prawicowych komentatorów zastosowała od razu zasadę odwracania kota ogonem. 

Moim zdaniem Kuria zareagowała właściwie uniemożliwiając Księdzu spełnienie jego zapowiedzi. Zareagowała właściwie, pod warunkiem, że sama ona i w ogóle kościół w Polsce podejmie bardzo energiczne działania, by zgodnie z prawdą i wiarą problem byłych współpracowników SB rozwiązać. Inaczej, mimo tego, że Rzym przemówił „causa” nie będzie finita”. Podzielam też pogląd Prezydenta, że dobrze się stało, iż Ksiąz Isakiewicz – Zalewski żadnych nazwisk nie ujawnił, a rozczarownie z tego tytułu głośno deklamowane przez niektórych komentatorów w telewizji, wraz z przepowiedniami, jakie to plagi z tego tytułu spadną na Kościół wygląda trochę na żal, że nie zobaczyli ścinania głów. 

Trzeba wiedzieć, że w przypadku Kościoła sprawa współpracowników SB, to bardzo, bardzo złożony problem, bardziej złożony niż w przypadku innych środowisk. Kościół był głównym niekomunistycznym partnerem komunistów i jednocześnie ich przeciwnikiem. Była walka i współpraca, kolaboracja po polsku, tak jest, które się przeplatały, najczęściej w tych samych osobach. Dzięki temu dualizmowi w dużym stopniu przez okres PRL byliśmy „najweselszym barakiem w obozie”, i za to, za ten generalnie mądry, właściwy w tamtym czasie melanż walki i kolaboracji powinniśmy być Kościołowi wdzięczni. I nie wolno o tym zapominać, jeśli to wszystko ma mieć cokolwiek wspólnego ze sprawiedliwością, a nie z linczowaniem. To ta mądrość walcząco-kolaboracyjna, a nie heroizm dała sukces. Decyzjami heroicznymi to można dać okazję do zburzenia miasta i zabicia ćwierci miliona ludzi. Ale ta mądrość etapu, jak ją nazywał Stanisław Stomma, nagromadziła też bagaż, zapewne wielu sytuacji,  których nie da się jednoznacznie zakwalifikować, jeśli się rozumie czasy PRL. I bardzo proszę nie wykłuwać mi oczu, że rozgrzeszam agentów. Niestety wielu trzydziesto, czy trzydziestoparolatków niewiele z tych czasów rozumie. Patrzą w papierki, głównie bezpieki, których nie bagalizuję, i myślą, że tam jest najprawdziwsza prawda o epoce. Potem piszą i gadają o niej z przekonaniem o 105 % racji. W swych sądach i osądach często zachowują się, jak młodzi dziarscy chłopcy ze stalinowskiego ZMP (Związek Młodzieży Polskiej), którzy też wiedzieli na mur beton kto był zdrajcą, szpiegiem i sługusem imperializmu anglo-amerykańskiego. Radził bym tym młodym katonom, z prasy i z tytułami naukowymi, by zastanowili się, czy w ich postaciach nie wyrastają nowi fałszerze czasów PRL tyle, że w przeciwnym kierunku od tego, który uprawiali w podobnym wieku ci, których kiedyś ukąsił marksizm – leninizm.            

Poniedziałek 29.05.06 Polecam!

poniedziałek, 29 maja 2006

Polecam bardzo ciekawy i bardzo mądry wywiad profesor Barbary Skargi w tygodniku „Przegląd”. Uzupełniając informację biograficzną tam podaną dodam, że Pani Profesor była (w 1978 roku) członkinią – założycielką nielegalnego Towarzystwa Kursów Naukowych i jego działaczką w Kasie TKN, która udzielała stypendiów zdolnym studentom prześladowanym przez władze za działalność opozycyjną. Oto link do wywiadu:

http://www.przeglad-tygodnik.pl/index.php?site=wywiad&name=174

 

Sobota 27.05.2006 r. Jan Benedykt II Paweł XVI.

sobota, 27 maja 2006

Benedykta XVI powitano tłumnie i serdecznie, ale myślę, że ciągle, jako „przedłużenie” Jana Pawła II, a nie, jako nowego papieża, który jest „tylko” papieżem, a nie Rodakiem na papieskim tronie. To zrozumiałe, szczególnie w naszym społeczeństwie. Jan Paweł II to był miecz i puklerz, jak długo trwał PRL, a potem ciągle jeszcze największy narodowy idol, świętość za pomocą której miliony Polaków poprawiały swoje samopoczucie, szczególnie kiedy tu przyjeżdżał. Papież nie był dla nas nigdy nauczycielem, przewodnikiem w życiu. Słuchano go przerywając mu brawami, okrzykami i śpiewami, w momentach stosownych i niestosownych, zależnie od gry przypadku, ale go nie słyszano. Nauki papieskie, albo szły mimo uszu, albo, jeśli komuś w czymś przeszkadzały, podlegały natychmiastowemu odwracaniu kota ogonem. Podobnie zresztą dzieje się z tym co mówi Benedykt. Przykład to intensywna praca PiS-owskich „basistów” w mediach, którzy tłumaczą, że Papież w ogóle nie nawoływał do rozwagi w sprawie lustracji księży, tylko krytykował Jana Pawła II, że za łatwo przepraszał za stosy i co tam jeszcze. Ładne sobie; krytykował wynoszonego przez niego na ołtarze Papieża nazywając go arognackim sędzią minionych pokoleń nie rozumiejącym warunków w jakich żyły i działały!

Każdy; człowiek i naród, potrzebuje w nieszczęściu wsparcia, ale Polacy potrzebują go nawet w szczęściu. Nie umiemy się wynosić w górę sami, muszą to za nas robić bohaterowie, idole narodowi. Papież, a choćby i Małysz. Gdyby choć cząstką tego wręcz patologicznego zachwytu, którym przez dwa sezony obdarzano świetnego skoczka narciarskiego, obdarzono wspaniałą, choć nie anielską, ale wielką pracę narodu w 15 – leciu po 1989 roku, to i klimat w kraju byłby inny i władza mniej „szajbnięta”. Ale tej pracy albo nie widziano, a jak już widziano to na nią pluto i pozwalano pluć. Ostatnie dwa lata w debacie medialnej, to niebywała eksplozja głupoty, braku przenikliwości, krótkowzroczności. I to ze strony części komentatorów najwyższej próby. To zalanie kraju i ludzkich głów błotem czarnego słowa. Nic dziwnego, że tak bardzo potrzebne są jakieś nowe idole, w których sukcesach osobistych możnaby dostrzeć świadectwo, jacy to jesteśmy fajni, choć w tych sukcesach fajni są tylko ci idole i nikt ponadto. A my jesteśmy fajni, tylko tego nie chcemy widzieć za żadne skarby. Tam gdzie naród potrafi dostrzegać swoją wartość i dostrzegać swoją zbiorową pracę, krytykować ją, ale i cenić, tam bohaterowie oczywiście cieszą, ale ta radość nie ma nic wspólnego z łapaniem się za ich poły, czy sutanny, by poczuć się lepszym. Ten żal po Janie Pawle Drugim, oczywiście szczery i wielki, to nie były powszechne rekolekcje, może indywidualne, ale nie powszechne. To była rozpacz za stratą wspaniałego zwierciadła, w którym bardzo chcieliśmy widzieć siebie i żeby inni nas w nim widzieli, no i dlatego widzieliśmy.  

Polacy mają wielkie problemy z dostrzeganiem tego co naprawdę sami zrobili wielkiego. I wobec tego mają też duże szanse spieprzenia tych sukcesów. Jakby nie mieli oka przystosowanego do tego celu, jakby coś, czy ktoś ich go kiedyś pozbawił. U nas szklanka choćby w trzech czwartych pełna będzie zawsze widziana, jako w jednej czwartej pusta. Za co kimś powinien zająć się prokurator, Trybunał Stanu, albo choćby jakaś komisja śledcza.

Czwartek 25.05.2006 r. „Napoleon”, car i Łukaszenko.

czwartek, 25 maja 2006

Muszę powiedzieć, że Putin j jego doradcy mają poczucie humoru. Na propozycję, śmieszną, lecz niestety niedowcipną, spotkania na statku w zatoce gdańskiej, odpowiedzieli propozycją spotkania u Łukaszenki, jako organizatora. Pomysł Kancelarii naszej głowy państwa, był śmieszny, lecz niedowcipny, bo narzucało się od razu (myślę, że Rosjanom też) spotkanie na statku Napoleona i cara Aleksandra I podczas zawierania pokoju Tylżyckiego, bodajże. Nie wykluczyłbym zresztą, że i po polskiej stronie to wydarzenie było inspiracją do propozycji spotkania na statku. Tyle, że Putin, to ciągle jak car, no, a Lech Kaczyński, jeśliby nawet miał kwalifikacje napoleońskie, to jednak nie stoi na Wielkiej Armii (czego nie można powiedzieć o Putinie), czy na jakiejś innej wielkiej potędze. Dziwię się, że w Pałacu Prezydenckim nie uświadamiano sobie, iż propozycja statkowa spotka się w Moskwie z popukaniem w czoło i jakimś afrontem, bo sama była afrontem. A chyba nie chodziło, żeby dać Ruskim psztyczka, jak z tym muzeum katyńskim pod oknami ambasady? Znajmy miary Rodacy, jeśli nie chcemy być robieni w balona propozycjami spotkania u Łukaszenki. Wywoła to też pewno uśmieszki u naszych braci z Unii Europejskiej, patrzących, z irytacją, a może i z rozbawieniem, na zadęcia polskiej prawicy na mocarstwo regionalne.

Im więcej tego nacjonalistycznego zadęcia, tym bardziej gramy w rosyjską fujarkę, bo im zależy na tym, żeby Polska była odbierana , jako dziwaczny stwór, który im mniej waży, tym bardziej się puszy. Im o to chodzi, bo ośmieszając Polskę osłabiają jej potencjalny wpływ na politykę Unii Europejskiej wobec Rosji i regionu, który może być duży, ale i żaden, zależnie od tego, jak będziemy odbierani. Polski nacjonalizm im fantastycznie w tym pomaga. Polska Rosji jest do niczego niepotrzebna. Nam Rosja niestety nie, nie ma symetrii. Więc może należy zejść do poziomu naszej rzeczywistej wagi. Siły na zamiary, to mógł sobie mierzyć wieszcz, ale w polityce to się zawsze kończyło klapą, często tragedią, także w naszej historii, albo w dobrych czasach, jak obecne, zgrywą. Jak z tym Łukaszenką 

   

Środa 24.05.2006 r. Dlaczego jestem przeciw?

środa, 24 maja 2006

Spotykam się z zarzutami, że do rządów Leszka Millera i SLD, a także do prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego nie byłem tak bardzo krytycznym, jak jestem wobec Kaczyńskich i PiS. To prawda. Ja ten zarzut rozumiem, on pada ze strony tych, którzy uważają obecne rządy za lepsze od rządu Millera i wytykają mi niesprawiedliwość w ocenie, uważając widocznie, że ja też powinienem uważać rządy Kaczyńskich za lepsze od rządów SLD. Tymczasem ja, ze względu, który jest dla mnie w tym momencie najważniejszy, uważam je za gorsze. I dlatego jestem bardziej krytyczny, i dlatego też zarzuty pod moim adresem mijają się z celem. Krytycy i ja wychodzimy z dwu różnych punktów odniesienia. Oprócz obsesyjności obecnej ekipy, wierzącej w spiski, podziemne państwa i inne cuda, co samo w sobie jest niebezpieczne w skojarzeniu z władzą, tym co wywołuje mój stanowczy sprzeciw jest wizja państwa obecnego układu rządzącego, a szczególnie czołówki PiS z jego liderem na czele. Jest to wizja państwa ideologicznego, państwa, które ma mieć poglądy na sprawy, na które poglądów mieć nie powinno. Państwo, jeśli ma być dobrem wspólnym powinno mieć pogląd tylko na to co jest w sferze trwałej zgody między obywatelami państwa. Nie powinno, ja jako wolny obywatel odmawiam mu prawa do posiadania poglądów na to co obywateli dzieli, co jest przedmiotem sporu publicznego. Oczywiście każdy demokratycznie ustanowiony rząd wyraża, jakąś dominantę polityczną w danym czasie i w ramach uzyskanego mandatu ma prawo kierować krajem takim, czy innym kursem. Ale żaden nie ma prawa robić czegokolwiek, co by ten kurs instytucjonalizowało, jako stabilny element państwowej struktury. Otóż obecna władza ma takie zapędy. Chce państwa, które ma oficjalny pogląd na religię, historię, także najnowszą, na wychowanie, na prawa obywateli, na gejów, aborcję, eutanazję i tak dalej. Czyli na sprawy, które są przedmiotem sporów debat, które obywateli dzielą. Ja takiego państwa się boję, nie chcę go będę robił wszystko, żeby taki projekt się nie udał. I ani przez chwilę, nie czułem, by coś takiego groziło kiedy rządził Miller, którego byłem i jestem zdecydowanym przeciwnikiem, ale nie w tej najważniejszej obecnie sprawie. Wolę państwo neutralne w sprawach spornych społecznie, być może mniej sprawne w niektórych działaniach, od państwa ideologicznego, które prędzej czy poźniej staje się państwem opresyjnym wobec tej części obywateli, która odrzuca ideologię państwową.    

 

Poniedziałek 22 maj 2006 rok. Maleszka do kwadratu.

poniedziałek, 22 maja 2006

We wcześniejszym wpisie o sprawie księdza Czajkowskiego napisałem, że: „Najmniej mam obiekcji do demaskowania byłych, niewątpliwych agentów, którzy są publicznymi autorytetami. I to może być przypadek księdza Michała Czajkowskiego, jeżeli okaże się, że nie ma żadnych wątpliwości w jego sprawie”.

Nie ukrywam, że miałem wątpliwości, czy autor artykułu w „Życiu Warszawy” zachował rzetelność, choć tekst zrobił na mnie wrażenie solidnego, co zresztą napisałem. Ale zawsze mam obawy, czy na to, o czym informują radykalni zwolennicy lustracji nie wpływają zniekształcająco ich poglądy.

O tym jednak, że podejrzenia o współpracy Księdza z SB znajdują potwierdzenie w materiałach IPN napisał teraz Andrzej Friszke, historyk i człowiek, do którego rzetelności zawodowej i mądrości mam wielkie zaufanie. Jeżeli więc rzeczywiście ksiądz Czajkowski był przez ponad dwadzieścia lat tak aktywnym i świadomym współpracownikiem SB, jak to wynika z materiału w „Życiu Warszawy”, a po roku 1989 kreował się na publiczny autorytet, przyglądał się, nie wiem z jakimi uczuciami wewnętrznymi, ale z przyzwoleniem, żeby i jego w takiej roli umieszczano, to ten fakt jest – używajac modnego słowa – bardziej porażający od tego co robił przez dwadzieścia lat. Bo w tamtym okresie można się doszukiwać różnych okoliczności tłumaczących, nawet takich, jak młodość, naiwność, strach. Ale ten fakt, to milczenie człowieka i kapłana w pełni dojrzałego, żyjącego w wolności, i zarazem korzystającego z blasku autorytetu, dewastuje go moralnie, pokazuje go zupełnie innym niż był widziany. I jeszcze ten język w wywiadzie dla „Życia Warszawy”, że ktoś chce go „wrobić” i na koniec przeprosiny za „nieroztropność”, które jakby stawiają kropkę nad „i”. Nieroztropność, dobre sobie.

Można zrozumieć lęk przed publicznym pokazaniem ciemnej strony swego życia i można wybaczyć odmowę zrobienia czegoś takiego. Ale milczenie o tym, że współpracowało się z SB, kiedy tkwi się na publicznym świeczniku, kiedy się samemu ten, przecież zmurszały świecznik buduje, jest paskudne. Ksiądz Czajkowski niestety, to znacznie spotęgowany przypadek Lesława Maleszki.

Jego przypadek to także pewna nauka, że nie należy się spieszyć nie tylko ze skazywaniem ludzi, ale także z ich uniewinnianiem. Ta nauka odnosi się do tych, którzy z najlepszych, ludzkich intencji są za ostrożnością w lustrowaniu i ujawnianiu agentów. W jakimś sensie też do mnie, choć nie jestem przeciwny, ani jednemu ani drugiemu, byle mądrze.

Niestety, w pierwszych dniach po ujawnieniu agenturalnej przeszłości kapłana bardziej dostało się autorowi artykułu, za to, że jest lustracyjnym radykałem, i historykowi IPN, który go wsparł niż samemu Księdzu.  

Piątek 19.05.2006. Sabat Łżeelity.

piątek, 19 maja 2006

Wczoraj łżeelita; salon, żydy, autorytety, tajne współpracowniki, KPP-owcy, okrągłostołowcy, lumpendziennikarze, profesory, krótko mówiąc arystokracja III RP odbywała sabat na Agorze. Nazwali to 17 urodzinami „Gazety Wyborczej”. Co tam się nie wyprawiało, jakie były bluźnierstwa, a najbardziej bluźnił Zbigniew Brzeziński, Zbig. I jakie komplementy prawił Michnikowi i Helenie Łuczywo! Już teraz nie może być wątpliwości, że gość z samego szczytu „UKŁADU”.

Powiedział, że Polska odzyskała w roku 1989 niepodległość w optymalnym momencie, a gdyby odzyskała wcześniej to byłoby całkiem nieoptymalnie, czyli, to już odemnie, do kitu. Na przykład Ameryka mogłaby być za oddaniem Niemcom ziem zachodnich, bo nadal by trwała konfrontacja z ZSRR. Jakie to wyciągnięcie pomocnej ręki Jaruzelskiemu. Teraz może mówić, że nie tylko obronił nas przed ruskimi czołgami, ale, że w 1981 roku zabobiegł odzyskaniu niepodległości w czasie nieoptymalnym i utracie Szczecina, Opola i Wrocławia, o Gdańsku nie wspomnę. Pani prokurator Koj powinna się popłakać z rozpaczy, bo, a nuż będzie miała Zbiga, jako świadka obrony. I co, czy to nie „Układ”. Potem mówił, że z Ameryką powinniśmy żyć w przyjaźni, ale za bardzo na nią nie liczyć, bo nie jesteśmy jej sąsiadem, a ona bardziej liczy na Niemców niż na nas. I o zgrozo, że nie powinniśmy warcholić w Unii Europejskiej, tylko pokazać, że nam na niej zależy, a nie tylko na forsie z jej kasy. I jeszcze, że koniecznie trzeba się pojednać z Niemcami, uwaga, uwaga, bo dla nas to pojednanie z nimi jest ważniejsze, niż dla nich z nami. I jeszcze to, co już napisałem, że w Europie najważniejszym dla Ameryki partnerem, takim europejskim sąsiadem są Niemcy, a nie Polska. Polskę to oni mówią, że kochają, ale Niemców potrzebują. Okropne, po prostu naigrywanie się z politycznej poprawności IV RP.   

Potem była suta uczta z trunkami, opowiadanie plotek i aktualności z „Układu”, oraz pokpiwanie z koalicji, rządu i nawet z Głowy Państwa wyobraźcie sobie. Solidnie popiłem, whisky i wina, tak, że dziś mam dzień bezsamochodowy, ale obiecałem sobie, że nie tknę niczego z, o dziwo, bardzo kulinarnie atrakcyjnego stołu mimo straszliwego, wręcz agonalnego, jak czasami słyszę, stanu „Gazetowej” kasy. Usiłuję, po raz kolejny zacząć się odchudzać, tym bardziej, że moja małżonka wzięła przykład z prezydenta Kwaśniewskiego i już od tygodnia je tylko, to głośne onegdaj kapuściane świństwo, przez co zrzuciła trzy kilo. Niestety nie wytrzymałem w postanowieniu, no bo jak, będąc na Sabacie Łżeelity, nie zjeść kaczki i to duszonej. Zjadłem nawet cztery kawałki, podwójny komplet.

Tak, byłem tam, byłem z małżonką i com widział i com przeżył zwięźlem opowiedział.

„IV RP nadchodzi. Przed użyciem skonsultuj z lekarzem, lub farmaceutą” – takie plakaty wiszą w Stolicy.     

Czwartek 18.05.2006 r. Ujawnianie czy konstruowanie „Układu”?

czwartek, 18 maja 2006

Ci, którzy nie wierzyli w istnienie układu, mają teraz dowód” – triumfował we wtorek minister Ziobro podając informacje o zatrzymaniu pięciu urzędników Ministerstwa Finansów podejrzewanych o branie łapówek. Namierzyło ich CBŚ, któremu należą się gratulacje, bo łapówkarstwo trzeba gonić. Ja nie wierzę w istnienie “Układu”; pozakonstytucyjnego, wywodzącego się z peerelowskich struktur, zwłaszcza z dawnego aparatu partii i bezpieczeństwa, tworzącego układ wtórnej, pozaprawnej dystrybucji dóbr, władzy i prestiżu, który dławi państwo, dusi gospodarkę, do którego należy się nie dlatego, że jest się człowiekiem nieuczciwym, lecz dlatego, że się do niego należy, który zagarnia poważną część dochodu narodowego, który jest potężny i sięga w gruncie rzeczy wszędzie. To są określenia wzięte z wystąpień szefa PiS. Nie wierzę w tak pojmowany układ, jak w ogóle w jakąkolwiek ukrytą super siłę sterującą Polską. I zatrzymanie kilku urzędników średniego szczebla (wysoki to jest dyrektor generalny i od wiceministra), których podejrzewa się o branie łapówek nie jest żadnym dowodem. Tym bardziej, że wedle słów samego prokuratora krajowego nie tworzyli zorganizowanej grupy, lecz działali pojedyńczo (to dlaczego “układ”?). Na razie mamy materiał na trywialną aferę łapówkarską, taką które zdarzają się w każdym kraju, w każdym czasie, i w każdym ministerstwie, bo należą do boskiego porządku rzeczy, w którym jest pewien kącik przeznaczony dla łapówkarzy, również wśród polityków i posłów. Nawet jeśli namierzą jeszcze jakichś urzędników, choćby rzeczywiście wysokiego szczebla, czy polityków, to ciągle będziemy bardzo odlegli od skompletowania bazy dowodowej do wykazania, że to o czym mówi J. Kaczyński jest prawdą, a nie obsesją. Mamy więc kilku zatrzymanych urzędników, z perspektywą zatrzymania innych, być może wykrycia nawet dużej liczby łapówkarzy. To się chwali. Ale są w tym wszystkim także elementy niepokojące. Ze sposobu w jaki tę sprawę przedstawił i minister i prokurator krajowy i część mediów wynika, że jest ogromne polityczne i medialne “zapotrzebowanie” na odkrycie układu, wręcz pragnienie, by go znaleźć. To niebezpieczny stan. Może zaprowadzić do super wpadek, z krzywdą dla niewinnych. Trzeba bardzo uważać, żeby tropienie układu nie zaczęło zamieniać się w jego tworzenie na siłę. Czołówka PiS potrzebuje, jak tlenu, odkrycia choćby odrobiny, choćby kusztyczka układu, bo czas płynie i nic. To widać z każdego słowa ministra Ziobro (a także niektórych PiS-owskich basistów w mediach), z powtarzania co chwilę “układ”, “układ”, “układ”. Jest to widoczne wciskanie póki co grupy podejrzanych o łapówkarstwo, w diaboliczną koncepcję PiS, właśnie konstruowanie, a nie odkrywanie. Zastanawia też zachowanie prokuratora Kaczmarka – do tej pory wstrzemięźliwego w wypowiedziach – który w TVN24 i TOK-FM, puszczał oko do publiczności, jakie to wielkie góry lodowe, także utkane politykami jeszcze są na widelcu. Może to było celowe, aby wywołać ruchy w podejrzewanych i obserwowanych środowiskach i chciałbym żeby o to chodziło, a nie o wikłanie się prokuratora uważanego za człowieka z charakterem w propagandowe gierki rządzącej partii. Jeszcze raz gratulacje dla CBŚ, a przy okazji rada dla dziennikarzy, żeby zachować trzeźwość spojrzenia, bo już słychać typowy dla mediów stadny ton, czego to nie wykryto i co to potwierdza. Na razie potwierdza tylko tyle, że w Polsce bierze się i daje łapówki, i że czasami się to wykrywa, oby częściej niż w przeszłości. Przy okazji warto by dowiedzieć się dlaczego jedna z zatrzymanych osób była ciężko pijana, bo już zrobiono z tego prawie symbol warunków i klimatu panującego w ministerstwach. Bo może czuła, że idą po nią i z przerażenia się spiła. Czy to można wykluczyć?

Środa 17 maj 2006 rok. Ksiądz Michał Czajkowski.

środa, 17 maja 2006

 Wiadomością dnia jest fragment pracy polonisty Tadeusza Witkowskiego, że ksiądz Michał Czajkowski był tajnym współpracownikiem SB przez ponad dwadzieścia lat. Od paru lat w użyciu stadnym są słowa wstrząsające i porażające. Jestem dostatecznie stary, by wstrząsów unikać, a porazić gościa w moim wieku to może tylko apopleksja. Więc powiem, że poruszyła mnie ta informacja, bo wygląda na prawdziwą. To bardzo przykre.

Oprócz wstrząsów i porażeń, którymi chwalą się i będą się chwalić piszący o Czajkowskim (są sytuacje w których nie wypada nie być porażony i wstrząśnięty, albo jedno i drugie, o wymieszaniu na razie zapomniano) słyszę też pięknoduchowskie lamenty, jakie to krzywdy wyrządzono Polakom, że nie otwarto archiwów bezpieki bezpośrednio po roku 1990. Senator Gowin lamentował na przykład w imieniu narodu, choć o zdanie go nie zapytał, bo i jak?

Mogę mówić za rząd Mazowieckiego. Nie mogliśmy robić wtedy masowej, publicznej lustracji i nie leżało to w interesie kraju. Bylibyśmy gorzej niż durniami, gdybyśmy, jako  pionier przemian, który wyskoczył do przodu, w chwiejącym się, ale ciągle niebezpiecznym imperium sowieckim, zaczynali od rozliczania, wywoływali dodatkowe konflikty w sytuacji, gdy były sto razy ważniejsze priorytety, niż zadawalanie politycznych ignorantów i moralizatorów, często prezentujących zresztą bardziej noże w zębach niż kanony etyczne. Nie rozwijam tego, bo w części „Publicystyka” na tej stronie jest mój artykuł z „Rzeczpospolitej” pt. „Oczami tamtego czasu”.  

 Nigdy nie występowałem przeciwko lustracji osób pretendujących do wysokich stanowisk państwowych tak, jak ją zorganizowano w Polsce. Uważam, że ten model, oparty o Sąd Lustracyjny, z modyfikacjami wywołanymi postanowieniem Trybunału Konstytucyjnego, powinien być utrzymany. Jestem przeciwny koncepcji PiS i nie wyobrażam sobie, jak można zrealizować sensownie – to znaczy bezpiecznie dla ludzi Bogu ducha winnych i ich prywatności, a także dla samych archiwów IPN – postulat ich otworzenia, który głosi Rokita. Ale, jak ktoś znajdzie sposób to dlaczego nie. Uważam, że Wildsztajn popełnił moralne przestępstwo, i niczego nie osiągnął dobrego poza własnym rozgłosem, wynosząc listę agentów wymieszanych z ofiarami na dodatek tylko z imienia i nazwiska, a bez dat urodzenia. Zrobił krzywdę wielu ludziom.  Przyznaję natomiast pokrzywdzonym prawo ujawniania rzetelnie zidentyfikowanych donosicieli, co nie znaczy, że zrobię to samo, jak się dowiem nazwisk tych, którzy na mnie donosili. Bardzo nie podobał mi się spektakl telewizyjny, jaki donoszącemu na niego TW zrobił jakiś czas temu Borusewicz i mam też mieszane uczucia dotyczące hutnika z Nowej Huty, w istocie zawleczonego przed kamery szantażem. Nie widzę dobra, którego te dwa widowiska przysporzyły. Ale to sprawa owych pokrzywdzonych. Najmniej mam obiekcji do demaskowania byłych, niewątpliwych agentów, którzy są publicznymi autorytetami. I to może być przypadek księdza Michała Czajkowskiego, jeżeli okaże się, że nie ma żadnych wątpliwości w jego sprawie. Myślę, że ten sposób odkrywania agenturalnej strony PRL (to tylko jedna ze stron tamtego czasu, wcale nie najważniejsza, są ważniejsze, choć mniej „gawiedzio-lepne”), przez pokrzywdzonych i przez badaczy jest najlepszy.    

     

Wtorek 16.05.2006 r. Rozmowa Prezydentów.

wtorek, 16 maja 2006

Znalazłem dziś w „Gazecie” informację o rozmowie prezydenta Kaczyńskiego i byłego prezydenta Kwaśniewskiego, która odbyła się z inicjatywy obecnej głowy państwa w końcu kwietnia. „Gazeta” pisze, że trwała kilka godzin i przebiegała w bardzo ciepłej atmosferze.

Przeczytałem tę informację z przyjemnością, ale i z pewną rezerwą, bo już raz się rozczarowałem. Mianowicie po informacji, że prezydent przyznał generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu krzyż sybiracki. Sądziłem, że wreszcie mamy, ze strony Pałacu – jakiś gest prezydencki, a nie PiS-owski. Niestety potem nastąpiło przykre krętaczenie, zakończone bardzo słuszną i honorową decyzją Generała, by krzyż odesłać. Więc nie wiem, czy nie nastąpi jakieś dementi, albo korygowanie tej informacji przez Kancelarię prezydenta.

Z tym zastrzeżeniem i rezerwą widzę w spotkaniu „z inicjatywy prezydenta” pierwszy w jego kadencji ruch prawdziwie prezydencki, to znaczy taki, w którym objawia się On, jako szef całego państwa, a nie prezydent PiS, czy czasami niemal, jako prezydent swojego brata. To jest ta droga na którą Lech Kaczyński powinien co prędzej wejść i trzymać się jej, jeśli chce zdobyć uznanie i aprobatę obywateli, którzy nie głosowali na niego i są w opozycji do PiS. Mam nadzieję, że mu na tym zależy.

Chodzi o to by, nie zrywając przecież ze swoimi korzeniami politycznymi, nikt tego od niego nie oczekuje, przestał uczestniczyć w codziennej grze partyjnej swojej partii, by wyniósł się ponad pole politycznej batalii i zabiegał, aby ta batalia trwała dla pożytku, a nie dla szkody Rzeczpospolitej. Kiedy trzeba także krytykując własne środowisko, brata nie wykluczając. Jeżeli decyzja o spotkaniu z byłym prezydentem wyszła od obecnego i przebiegła tak, jak opisała „Gazeta”, to gratuluję Lechowi Kaczyńskiemu tej decyzji. I chciałbym, jako obywatel, który dotąd nie mógł dostrzec w nim „swojego prezydenta”, by to nie był przypadek, wyjątek od, jak do tej pory, złego stylu pełnienia urzędu prezydenckiego.