Jestem z Układu

Piątek 31.03.2006 r. Sąd nad stanem wojennym.

piątek, 31 marca 2006

W związku z postawieniem zarzutów generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu o wprowadzenia stanu wojennego postanowiłem przypomnieć tutaj fragmenty mojego artykuły z „Gazety Wyborczej” pod tytułem „Sąd nad mniejszym złem”: „IPN chce postawić przed sądem członków Rady Państwa PRL, którzy podpisali dekrety wprowadzające stan wojenny. To samo zamierza zrobić z gen. Wojciechem Jaruzelskim i z innymi członkami Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego -zapowiada Ewa Koj, prokurator z katowickiego IPN…. <

Argument prawny wysuwany przez IPN wobec członków Rady Państwa, którzy ogłosili dekret o wprowadzeniu stanu wojennego, jest groteskowy. Członkowie Rady Państwa mieli popełnić „zbrodnię komunistyczną” wskutek tego, że złamali komunistyczne prawo! Innymi słowy, gdyby do tego komunistycznego prawa się stosowali, to zbrodni by nie popełnili. Śmiechu byłoby to warte – gdyby tej karykatury nie zamierzano użyć do wszczęcia procesów politycznych, podyktowanych równie karykaturalnym pojmowaniem winy i odpowiedzialności za ostatnie kilkadziesiąt lat naszej historii. Czym była „Solidarność”? Była ruchem rewolucyjnym, narodowo-wyzwoleńczym, w którego logice mieściło się obalenie ówczesnego systemu, nawet jeśli przez długie miesiące tego nie deklarowano. Francuzi swoją rewolucję też zaczęli od poprawiania monarchii. „Solidarność” szła drogą swego rewolucyjnego przeznaczenia konsekwentnie – od fazy związkowej, przez samorządową, do fazy politycznej, która narastała szybko pod koniec 1981 r.„Solidarność” nie była rewolucją „samoograniczającą się”, lecz „samoograniczaną” – powstrzymywaną przez świadomą niebezpieczeństwa część działaczy i doradców z Lechem Wałęsą na czele. Ale u progu stanu wojennego ten hamulec niemal przestał działać. Staliśmy w obliczu decydującej konfrontacji rewolucji z ustrojem. Stan wojenny był uderzeniem wyprzedzającym tę konfrontację.

By rzetelnie ocenić jego wprowadzenie, i tych, co to zrobili, trzeba odpowiedzieć na pytanie: czy możemy odrzucić hipotezę, że ta konfrontacja byłaby konfrontacją nie tylko z ustrojem i jego krajowymi zarządcami, lecz także z imperium? Inaczej mówiąc, czy można odrzucić hipotezę, że, aby obalić ustrój, trzeba by najpierw – jak mówił Karol Modzelewski – „wygrać szybką wojnę manewrową ze Związkiem Radzieckim”. Oczywiście, taką wojnę musieliśmy przegrać.

Otóż żaden trzeźwo rozumujący sędzia tej hipotezy odrzucić nie może. A zatem nie może również odrzucić hipotezy, że stan wojenny był uprzedzeniem kontrataku imperium – wyborem mniejszego zła po to, by uniknąć zła większego. Historia dowodzi, że najgorszy los spotykał te prowincje imperiów, w których niepokoje tłumiły nie siły wewnętrzne, lecz armia suwerena.

Dlaczego nie można odrzucić hipotezy o nieuchronności inwazji Paktu Warszawskiego? Po pierwsze dlatego, że Polska była największą i najważniejszą prowincją imperium w Europie Środkowej. Przez Polskę biegła najkrótsza droga łącząca ZSSR z Armią Czerwoną w NRD – wschodnie Niemcy były zaś ryglem zamykającym jałtański układ na naszym kontynencie. Nie bez powodu za moment upadku komunizmu uważa się rozwalenie muru berlińskiego, a nie polski Okrągły Stół.

Po drugie, każda rewolta w prowincjach domeny sowieckiej, jeśli dochodziła do momentu uznanego na Kremlu za krytyczny, była tłumiona przez interwencje. Po trzecie, zaledwie rok wcześniej ZSSR połknął Afganistan, co świadczyło o tym, że ekipa Breżniewa nastawiona była – i to bardzo mocno – na zdobywanie, a nie na oddawanie. Kreml jeszcze nie zdążył poczuć, że Afganistan uwiązł mu kością w gardle. Po czwarte, Europa była psychologicznie rozbrojona. Każde zmarszczenie brwi przez Breżniewa wzmagało na Zachodzie okrzyk: „Lepiej być czerwonym niż martwym”. Polska zostałaby więc samotna.Pytam, czy w takim stanie rzeczy ekipa Breżniewa dopuściłaby do upadku systemu w Polsce z ryzykiem, graniczącym z pewnością, że bardzo szybko w ślad za tym zacznie się zawalać jej imperialne panowanie w Europie Środkowej? To, że na razie nie znaleziono dokumentu mówiącego czarno na białym, iż ZSSR zamierzał wkroczyć do Polski, niczego nie rozstrzyga. Najważniejsze decyzje w polityce bardzo często podejmuje się bez dokumentów.

Nie twierdzę – choć osobiście jestem tego pewien – że interwencja była nieuchronna. Twierdzę tylko, że w osądzaniu stanu wojennego (czym innym są przestępstwa popełnione podczas jego trwania, np. w kopalni Wujek) tej hipotezy nie wolno odrzucić, bo inaczej osądzanie musi zamienić się w lincz. Jeżeli zaś tej hipotezy nie wolno odrzucić, to musi być ona przyjęta na korzyść autorów stanu wojennego – i to nie jako okoliczność łagodząca, lecz okoliczność mogąca uzasadniać 13 grudnia. Jeżeli bowiem interwencja nie była pewna, ale nie była też wykluczona, to równie dobrze gen. Jaruzelski i WRON mogą być przestępcami narodowymi, którzy uratowali komunizm w Polsce na dziewięć lat, jak i dobroczyńcami, którzy uratowali naród od rozjechania go sowieckim walcem.

Jeśli Temida w osądzaniu stanu wojennego będzie miała oczy szczelnie zasłonięte, to albo bezradnie rozłoży ręce, albo będzie musiała uniewinnić oskarżonych, uwzględniając wszelkie wątpliwości na ich korzyść.

Najlepiej byłoby, gdyby jedynym sędzią decyzji o stanie wojennym – a także o tym, czym była PRL – została historia. To na pewno będzie bardzo długi proces, bez jednoznacznego wyroku”.

(Gazeta Wyborcza maj 2005 r.)

Środa 29.03.2006 r. Krzyż Sybiracki dla generała.

środa, 29 marca 2006

Już myślałem, że będę musiał pisać glossę do mojego dzisiejszego artykułu w „Gazecie Wyborczej” – „Prezydent Prawa i Sprawiedliwości”, ale niestety i mówię to z przykrością, nie będę jej pisał. Myślałem, że napiszę o odznaczeniu syberyjskiego zesłańca Wojciecha Jaruzelskiego, przez prezydenta Kaczyńskiego, jako pierwszym akcie prawdziwie prezydenckim, to znaczy odkładającym na bok podziały polityczne. Tak, jak powinien robić to szef państwa. Chętnie, daję słowo, przyznałbym się, że Lecha Kaczyńskiego oceniłem za surowo. Niestety, ze słów prezydenckiego rzecznika wynika, że to wpadka, że jacyś urzędnicy (pewno jeszcze nie wymienieni, czyli z „Układu”) podłożyli głowie państwa taki pasztet. Szkoda, ale, jeśli tak to zdumiewa, a nawet osłupia to, że Prezydent mając decyzję do podpisu, z nazwiskiem, które każdemu, a jemu może jeszcze bardziej niż każdemu musiałoby się rzucić w oczy, podpisał dokument? Na Boga to co może jeszcze podpisać? Ale kołacze się jednak we mnie nadzieja, że wzniósł się ponad podziały, a potem przeraził tego wzniesienia?

Generał Jaruzelski, mój onegdajszy wróg, którego jedna z ekip skrępowała mi ręce 13 grudnia 1981 roku i wsadziła do internatu, zasługuje na ten krzyż i formalnie (bo cierpiał na Syberii, jest obywatelem polskim i żyje) i realnie, bo w końcu lat 80-tych wniósł bardzo istotny wkład w pokojowe przywrócenie Polsce wolności obywatelskich i niepodległości. A nawet, jak piszą historycy, inspirował Gorbaczowa do robienia „pierestrojki”, od której imperium zła się zawaliło. Mam nadzieję, że Kancelaria nie popełni błędu i nie zdecyduje o odebraniu mu odznaczenia, bo to byłaby małość i marność nad marnościami.  

Z innej beczki. Dziś w „Poranku w TOK – FM Lepper wygadywał banialuki na temat NBP, mówiąc, że skoro Bank Światowy ma, jako zadanie, dbanie o wzrost gospodarczy i bezrobocie, to dlaczego nie może tego mieć NBP. To świadectwo niedouczenia Pana Przewodniczącego. Bank Światowy nie jest bankiem emisyjnym, jak NBP, lecz bankiem wyspecjalizowanym w finansowaniu projektów mających wpływać na wzrost gospodarczy i zatrudnienie. Jak wiadomo piernik nie ma nic do wiatraka i szef Samoobrony powinien to wiedzieć, podobnie, jak dziennikarka, która pozwoliła, aby taka bzdura poszła w eter bez sprostowania.        

 

Poniedziałek 27.03.2006 r. „Nożyk” Czwartej RP.

poniedziałek, 27 marca 2006

W PRL i za sanacji symbolem cenzury były nożyczki. Wygląda na to, że twórczy wkład w tę symbolikę ma już IV RP, choć istnieje dopiero kilka miesięcy. Oto dziś TVN24 doniósł (to słowo też chyba w Czwartej doczeka się wskrzeszenia, jeśli dalej pójdzie tak dobrze jak dotąd), że wydawca magazynu „Sukces”, zdecydował by z wydrukowanego już numeru (nr. 3/2006) wynajęta firma, nocną porą, wycięła, egzemplarz po egzemplarzu, felieton Manueli Gretkowskiej (miał być na stronie 18 i jeszcze w internecie jest w spisie treści). Wycinano go podobno specjalnym „nożykiem”, stąd ten nowy symbol. W felietonie prostowała ona jakieś literówki ze swego wcześniejszego lutowego tekstu i jeden błąd, a mianowicie rzekomą śmierć ojca Kaczyńskich w czasie okupacji. W reakcji na jej felieton, jakaś urzędniczka z Kancelarii Prezydenta, ewidentnie na polecenie przynajmniej szefa Kancelarii, a może i samego Kaczyńskiego napisała, jak mówiła Gretkowska, obelżywy list. Ten list tak przeraził wydawców „Sukcesu”, że zdecydowali nocną porą wyrzynać felieton pisarki. Wydawcą magazynu jest „Multico – Press sp. z o.o”, której prezesuje Pan Zbigniew Jakubas, a dyrektorem wydawnictwa jest Pani Mariola Wiercińska. Warto te dwa nazwiska zapamiętać, jako przykłady godnej pożałowania uległości wobec władzy i zaprzeczenia najbardziej elementarnemu etosowi wolnych mediów. Ich decyzje „nożykowe” to także groźny sygnał pokazujący, jak łatwo ta część mediów, która ma na oku wyłącznie pieniądze położy uszy po sobie, jak tylko dostrzeże w pobliżu, albo choćby wyobrazi sobie, że dostrzegła bat władzy. Moja żona czasami kupowała ten magazyn, ale już nigdy w naszym domu on nie zagości. Nie warto opłacać własnymi pieniędzmi cudzego serwilizmu.   

Ale to wydarzenie jest też, groteskowym co prawda, lecz znamiennym papierkiem lakmusowym zapaszku, który rozprzestrzenia się na nasze życie publiczne, zapaszku którego nie było od roku 1989 i wydawało się, że już nie będzie. To jest odór lęku przed rządzącymi. Jeszcze tak bardzo go nie czujemy, ale już jest. Jest na przykład w nieoczekiwanym odrodzeniu się złośliwego dowcipu politycznego wymierzonego w PiS i Kaczyńskich. Satyra polityczna odradza się zawsze, gdy pojawia się lęk przed rządzącymi. Nie było jej w Trzeciej RP, bo nie było politycznie uwarunkwanego lęku. Ten lęk jest także w głośnej decyzji dyrektorki szkoły zakazującej uczniom debaty na nieprawomyślny (to słowo również wróci do języka, jak dobrze pójdzie) temat. Bardzo dobrze, że TVN24 nagłośnił to osłupiające 17 lat po PRL wydarzenie. Jeżeli nie będzie zdecydowanego piętnowania i sprzeciwu wobec wszelkich działań rozprzestrzeniających ten smród strachu, także takich, jak rugające pisma z Kancelarii Prezydenta, to poczujemy go coraz bardziej i bardziej. A pewna część komentatorów będzie nadal gadała, że nic się nie dzieje, poza anty PiS-owską histerią.

A skoro napisałem o satyrze politycznej, to zakończę dowcipem, który usłyszałem w radio. Otóż wystarczy, by Kaczyński wszedł do pustej sali, a krzesła zaczynają się kłócić.   

Piątek 24 marzec 2006 r. Kłamstwa i nieuctwo.

piątek, 24 marca 2006

Powołali komisję śledczą do wszystkiego w bankach i oczywiście do wytarzania w błocie ludzi niewygodnych, niecierpianych przez rządzący „układ”, tym razem prawdziwy, nie obsesyjny. Powołali ją wbrew opinii prawników zwracających uwagę na to, że jest sprzeczna z Konstytucją. Powołali ją po istnym sejmowym sabacie, w którym kłamstwa o historii tworzenia systemu bankowego w Polsce po roku 1989 i jego stanie obecnym mieszały się z nieuctwem. Tylko trzy płaszczyzny szaleństwa.

  Grzmieli o bezprecedensowym w skali światowej udziale kapitału zagranicznego w bankach polskich. Kłamstwo i nieuctwo. W niemal wszystkich krajach postkomunistycznych, które zostały przyjęte do Unii Europejskiej udział kapitału zagranicznego w aktywach bankowych jest znacznie większy, niż w Polsce. Przykłady; Czechy 96%. Słowacja 93%, Litwa 94 %, Estonia 99%, Polska 70%. Niższy udział mają Węgry 59 % i Łotwa 48%. Polska nie jest żadnym precedensem. W niemal wszystkich krajach pokomunistycznych kapitał zagraniczny dominuje w systemie bankowym. Jego dominacja na Łotwie jest tylko kwestią czasu, albo już faktem, bo dane są z przed kilku lat. Podstawowym źródłem tej dominacji jest kapitałowe ubóstwo krajów pokomunistyczych, będące owocem ich ogólnego zacofania, a także skutkiem kilkudziesięciu lat gospodarki planowej.  

Gadali o tym, że następstwem obecności kapitału zagranicznego jest wyjątkowo wysoka koncentracja banków w Polsce. Kłamstwo. Udział 5 największych banków w aktywach wynosi w Polsce 49%. Wśród 25 krajów Unii Europejskiej Polska jest na 17 miejscu. Wyprzedza nas 16 krajów UE, w tym Portugalia 50%, Węgry 53%, Szwecja 54 % Czechy 64%, Grecja 65%, Finlandia 83%, Belgia 84%. Na dodatek nie ma związku między wzrostem kosztu usług bankowych, a wzrostem koncentracji. Raczej jest związek odwrotny, bo koncentracja obniża koszty funkcjonowania banku. 

Rozdzierano też szaty nad bezprecedensowymi, oczywiście w skali światowej, a jakże, kosztami usług bankowych w Polsce. Półprawda, czyli całe kłamstwo. Średni koszt standardowego koszyka usług bankowych w stosunku do PKB na mieszkańca jest w Polsce rzeczywiście bardzo wysoki. Ale to jest wskaźnik, który pokazuje tylko kawałek prawdy. Po pierwsze pokazuje ciągle niższe niż w innych krajach korzystanie z usług bankowych przez Polaków, co wynika także z ogólnego poziomu rozwoju cywilizacyjnego kraju, nie tylko z jego ubóstwa. Po drugie w Polsce koszty restrukturyzacji sektora bankowego finansowały same banki, podczas, gdy w innych krajach angażowane bardzo duże środki budżetowe. W ostatnich pięciu latach rozwiązywanie problemów banków pochłonęło; w Finlandii środki budżetowe odpowiadające 11 % PKB, na Węgrzech 10 %, w Czechach 24 %, na Słowacji 13 %. W Polsce problemy rozwiązywał sam system bankowy, bez sięgania do kieszeni podatników. To też wpływa na koszty usług bankowych. Pokazuje ich realny, a nie fikcyjny poziom, jak w krajach, gdzie naprawianie banków wspiera budżet, czyli podatnik, bez względu czy korzysta, czy nie korzysta z usług bankowych. Warto też dodać, że są inne wskaźniki oceniające kosztowność lub taniość usług bankowych, których nie wolno pomijać. Takie jak koszt opłat za standardowy koszyk usług, czy średni koszt opłat za koszyk lokalny uwzględniający krajową specyfikę korzystania z usług. Te wskaźniki lokują Polskę w środku grupy porównywanych krajów. Nie ma niczego niezwykłego, czy podejrzanego w kosztach usług bankowych, to nie znaczy, że mamy być z nich zadowoleni. Ale to nie jest temat dla komisji śledczych, tylko dla nas klientów banków i dla banków.

        ******* 

Teraz z zupełnie innej strony, chciałem powiedzieć, że w części „Radio Wolna Europa” umieszczone zostało pierwszych czterdzieści moich audycji z roku 1987 i 1988. Będzie ich jeszcze ponad 50, z roku 1988 i 1989. Razem około setki. Zachęcam do rzucenia okiem na nie i do uwag na ich temat, w tym blogu. Zresztą chętnie przeczytam także uwagi do pozostałych części strony. Będę za nie wdzięczny.   

                      

Środa 22.03.2006 r. Powrót Mysiej.

środa, 22 marca 2006

Pani Kruk, główny cenzor z legitymacją PiS w kieszeni – jak to zaczyna być widoczne – przystąpiła do „naprawiania mediów”, do nadawania im prawidłowej obiektywności. Dostało się Polsatowi za kpinę Kazimiery Szczuki ze stylu mówienia Magdy Buczek z Radia Maryja. Powtarza się, że kpiła ona z osoby niepełnosprawnej. Otóż przypadkiem oglądałem ten program i, nie wiedząc kim jest Magda Buczek, przez myśl mi nie przemknęło, że Szczuka mówi o niepełnosprawnej, że mówiąc to wie o nieszczęściu tej osoby. Kpiła z głosu i stylu, a nie z kalectwa. Oskarżanie ją o to jest kłamstwem mającym na celu zwiększenie ciężaru „przestępstwa” Szczuki i jej „paskudności”. Ale nawet, gdyby Szczuka wiedziała o kim mówi, to od karania za coś takiego jest sąd, a nie partyjny organ, jakim jest KRRiT z partyjną działaczką na jej czele.

Dostało się też Radiu TOK – FM, za taki oto dialog redaktora ze słuchaczem:

„Redaktor: Dobrze, a pan jest osobą wierzącą?

Słuchacz: Tak.

Redaktor: I zachowuje pan naukę Kościoła, nie sprzeciwia się pan?

Słuchacz: To znaczy wie pan, nie wiem, o jakie kwestie panu chodzi?

Redaktor: Chodzi mi o sytuacje takie: zero seksu przed ślubem, a po ślubie tylko seks dla prokreacji?

Słuchacz: To znaczy, z tego, co wiem, Kościół nie głosi tylko seksu dla prokreacji, ale z tego, co słyszę, jest pan niedouczony…

Redaktor: No jestem, dobrze. A przed ślubem jakiś seks pan uprawiał?

Słuchacz: Nie.

Redaktor: Aha. Czyli tylko po ślubie, tak?

Słuchacz: Tak.

Redaktor: Aha, … hm… A jest pan żonaty?

Słuchacz: Tak.

Redaktor: Brawo, hm. Powiem szczerze, że jakoś tak nie chce mi się wierzyć, ale to dlatego, że jestem niedouczony. No właśnie. Ale dziękujemy, dobranoc”.

Pani Kruk dopatrzyła się tu odniesienia „w sposób lekceważący do nauki Kościoła oraz osób, które stanęły w jej obronie”.

Trzeba mieć wyczulenie cenzora z czasów PRL i to nie z tych lepszych, żeby czegoś takiego w tym całkiem niewinnym dialogu się dopatrzeć i to w takim nasileniu, by upominać stację. A gdyby nawet redaktor odnosił się lekceważąco do nauki Kościoła, i do osób, które stanęły w jej obronie? To ma być penalizowane i pani Kruk ma wydawać wyroki, co jest lekceważeniem, a co nie jest, i nawet osoba ma podlegać ochronie cenzury KRRiT? A jakie ona ma kwalifikacje, żeby być sędzią cudzych słów i intencji? Jak kogoś coś uraża, i może być przekroczeniem prawa, to ma drogę sądową. A w ogóle to marna byłaby nauka, gdyby ostać mogła się tylko pod groźbą napomnień i kar. Kondycja polskiego katolicyzmu nie jest tak kiepska, żeby trzeba ją podpierać cenzurą. Jak się ludziom zacznie zamykać usta w taki sposób, jak zaczęła szefowa KRRiT, z pewnościa na polecenie władz swej partii, to wiara na tym tylko straci, bo będzie odbierana, jako otoczona  pieczątkami cenzury. A to bardzo odpycha.

Mówię poważnie, te działania to wskrzeszanie widma słynnej ulicy Mysiej. Dla młodszych informacja – tam mieścił się Główny Urząd Cenzury. Groźne choroby zaczynają się pozornie niewinnie. Jeśli ta Dama z PiS nie napotka sprzeciwu, to nie minie wiele czasu, gdy poczujemy, jak na gębę nakłada nam się kaganiec. Oczywiście nie ten z czasów PRL, ale kto powiedział, że tylko komuniści mają apetyt na cenzurę? Mają go ewidentnie budowniczy IV RP, to z nich wychodzi co raz. Byłoby czymś fatalnym, gdyby upominani i karani ugięli się, potrzebny jest w tej sprawie zdecydowany sprzeciw,także obywatelski. Jeśli się pozwoli temu krukowi cenzury rozwinąć skrzydła, to nie minie także wiele czasu, gdy media publiczne za prezesury Kwiatkowskiego będą uchodziły za oazę wolności słowa i pluralizmu. 

Sobota 18.03.2006 r. Nie wierzę Kaczyńskiemu.

sobota, 18 marca 2006

Nie wierzę w to, że Kaczyński chce wcześniejszych wyborów. Zapowiadając wniosek o samorozwiąznie parlamentu musiał wiedzieć, że najprawdopodobniej ten wniosek zostanie odrzucony. On to odrzucenie jeszcze uprawdopodobnił opowiadając się za wyborami tuż przed wizytą Papieża. Moim zdaniem Kaczyński gra na odrzucenie wniosku PiS. Będzie mógł wtedy powiedziec, że to Platforma postawiła go w sytuacji przymusowej, że swoim sprzeciwem wobec wcześniejszych wyborów zamknęła drogę do „najlepszego rozwiązania dla Polski”. I on biedny, w tej przymusowej sytuacji nie ma innego wyjścia – dla dobra Polski oczywiście – jak wybranie mniejszego zła, zawarcie koalicji rządowej z Samoobroną i LPR. To nie on lecz PO będzie więc winna, że Lepper znalazł się w ławach rządowych i być może w roli wicepremiera. I niech teraz Tusk nie wygaduje, jak to szef PiS do szefa Samoobrony się upodobnił. Warto też dodać, że na gruncie walki propagandowej z Platformą sprawę Kaczyńskiemu skomplikował SLD zapowiadając głosowanie za samorozwiązaniem. Odpadł w ten sposób argument, że oto PO znowu, razem z tymi KKP-owcami i PZRP-owcami knuje przeciw Polsce. Tym razem bowiem „KKP” ramię w ramię z PiS.  

Jeżeli, co być może należałoby sobie życzyć, PO znienacka poparłaby wniosek o samorozwiązanie, to sądzę, że lider PiS będzie miał bardzo, ale to bardzo nerwowe miesiące. Bo ogromna władza, jaką posiadł zostanie, wbrew jego życzeniu, jak przypuszczam, wystawiona na wyborczą licytację i różnie może się potoczyć.

Jest oczywiście test na szczerość zapowiedzi Kaczyńskiego, a mianowicie podanie się do dymisji rządu Kazimierza Marcinkiewicza, jeżeli wniosek Prawa i Sprawiedliwości o samorozwiązanie zostanie odrzucony. Wtedy bedzie można powiedzeć, że Lider PiS nie blefował z wcześniejszymi wyborami, a ci którzy tak sądzili, również i ja, się mylili.

Piątek 17.3.2006 r. Kaczyński o Helenie Łuczywo.

piątek, 17 marca 2006

Szesnastego marca w „Radio Maryja” Jarosław Kaczyński tak oto wyraził się o Helenie Łuczywo „- Pani Łuczywo pisze, że Donald Tusk w końcu powiedział to, co powinien powiedzieć – cytował Kaczyński. – Nasza diagnoza została potwierdzona: mamy do czynienia z szybko budowanym sojuszem sił lewicowych, znów siły wywodzące się z Komunistycznej Partii Polski, bo takie reprezentuje pani Łuczywo, są na pierwszej linii. To one znów dyrygują, tym razem PO”.

Jest to wypowiedź, która na tle faktów wygląda, jak słowa z domu obłąkanych. Helena istotnie jest córką działacza Komunistycznej Partii Polski. I na tym kończy się prawda o związkach Heleny Łuczywo z KPP. Wszystko co powiedział Kaczyński jest łajdactwem. Helena Łuczywo to jedna z najważniejszych, najbardziej aktywnych, najskuteczniejszych i najbardziej twórczych postaci opozycji antypeerelowskiej drugiej połowy lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W porównaniu z jej dokonaniami Jarosław Kaczyński nie sięga jej pięt. Dziełem Heleny Łuczywo był „Robotnik”, jedyne pismo opozycji lat 70-tych skierowane do robotników, podręcznik niezależnej działalności związkowej. Jej dziełem była „Agencja Solidarności” działająca przy MKZ Mazowsze i biuletyn, słynny AS, bezcenne dziś źródło wiedzy o 16 miesiącach „Solidarności”. Jej dziełem był podziemny „Tygodnik Mazowsze”, najbardziej wpływowe pismo podziemia lat 80-tych. Wreszcie, w niemałym stopniu jej dziełem jest „Gazeta Wyborcza”. Oczywiście robiły to wszystko zespoły wspaniałych ludzi, ale skrzykiwane przez nią, kierowane przez nią.  I taki oto „szarak” opozycji z tamtych lat, jakim był Jarosław Kaczyński, o którym niewiele było słychać opowiada brednie, że Ona reprezentuje siły wywodzące się z KPP!! I co więcej, że siły te stoją także za Platformą? To straszne, że faktycznym władcą Polski jest polityk o myślach tak głęboko upośledzonych, pełnych zwidów i KKP-owskich duchów, bo to są dziś jedyne siły tamtej partii. Najlepiej szukać je w Dzień Zaduszny. Narodzie do czego dopuściłeś, co Cię napadło, że oddałeś kraj i swój los w ręce takiego człowieka?

Czwartek 16.3.200 r. Baśń ekonomicznych idiotów.

czwartek, 16 marca 2006

W ostatnich atakach poselskich na Balcerowicza, a także w niektórych postach pod artykułami na ten temat w „Gazecie Wyborczej” pojawia się stary zarzut o tym, że przyjęcie sztywnego kursu dolara w roku 1990 spowodowało wydrenowanie z Polski ogromnych ilości dewiz. Przytacza się nawet kwotę 200 miliardów dolarów. Jest to niewyobrażalna bzdura i jednocześnie świadectwo całkowitej ignorancji, zadufanego nieuctwa, wszystkich, którzy w tę bzdurę wierzą i ją powtarzają. Dotyczy to między innymi posła Samoobrony Maksymiuka, który w TVN 24 opowiadał, jak to przywożono do Polski milion dolarów, a wywożono cztery itd.

W tych opowieściach byłoby jądro racjonalne, gdyby w roku 1990, kiedy ustalono sztywny kurs dolara w wysokości 9500 zł, panowała powszechna wiara, że ten kurs da się utrzymać, czyli, że tzw. „Plan Balcerowicza” się powiedzie. Otóż panowała wtedy powszechna nieufność, wręcz przekonanie, że rząd poszedł kursem szaleńczym, i że to wszystko się nie uda. Takie przekonanie panowało wśród większości dyrektorów polskich firm, którzy zamiast spłacić w roku 1989 długi bardzo tanim, inflacyjnym pieniądzem zwlekali, aż wpadli pod stabilizacyjną, wysoką stopę procentową i sami rozwalili firmy. W to samo wierzył znany Pan Grobelny sądząc, że weźmie od ludzi pieniądze, kupi za nie dolary po 9500 zl, potem złoty się załamie, powiedzmy spadnie do 15000 tysięcy, albo i bardziej, on sprzeda dolary, zapłaci ludziom wysokie procenty i jeszcze zarobi. I się grobnął, bo złoty wytrzymał. To co dla Grobelnego było nadzieją, dla inwestorów i spekulantów zachodnich było ostrzeżeniem, żeby od Polski trzymać się, jak najdalej. Bo w razie załamania złotego mogliby wywieźć z Polski dużo mniej niż włożyli, albo w ogóle niczego nie wywieźć, jeżeli rząd zawiesił by wymienialność złotego, co jest normalne w takich wypadkach. I trzymali się z daleka, jeszcze kilka lat. W bilansie płatniczym Polski w latach 1990 – 1991 i w dalszych też, nie ma śladu ani wielkiego napływu krótkookresowego kapitału spekulacyjnego, ani śledu jego masowej ucieczki. Nie mógł być niedostrzeżony, bo przepływy – sprzedaż dolarów, lokaty w bankach, a potem ich odkupienie – musiało być wykazane w bilansach i sprawozadaniach banków. Ponadto gdyby z Polski odpłynęło nie 200 miliardów dolarów, ale gdyby tylko chciało odpłynąć choćby 20 miliardów, a może nawet 10 miliardów, to przeżylibyśmy krach walutowy, Argentynę nad Wisłą. Nie mieliśmy tylu rezerw walutowych żeby taki odpływ sfinansować. Byłoby spektakularne, widowiskowe załamanie Planu Balcerowicza, a dla narodu bolesne doświadczenie prawdziwej klęski, a nie tej o której się gada od kilkunastu lat. Jak ktoś chce robić z siebie ekonomicznego idiotę, to najlepszym sposobem jest powtarzanie tej bzdury o drenażu Polski.       

Czwartek 9.3.2006 r. Sukcesorzy Moczara

czwartek, 9 marca 2006

Pod zapisem z niedzieli (5.3) jest komentarz rugający mnie, za uwagi na temat tekstu IPN-owskiego historyka Gontarczyka dotyczącego marca 1968 roku. Gontarczyk dostał taką ocenę na jaką zasłużył. Mogę wycofać sie ze stwierdzenia, ze jest „pojętnym i chętnym uczniem faszyzokomunistycznej zgrai”, ale to wszystko. Pozostaje faktem, że w sposób warsztatowo niedopuszczalny, najprawdopodobnie, ze z góry powziętą tezą, formuuje on dokładnie takie opinie na temat kontestujących studentów na Uniwersytecie Warszawskim, jakie głosiła propaganda faszyzującej frakcji w PZPR. Twierdzenia, że byliśmy świadomym narzędziem frakcji rewizjonistycznej, czy grupy Puławskiej, czytałem w celi co raz to, jak tylko przynieśli nam „Trybunę Ludu”. I także to, że o nic innego nam nie chodziło, o żadne tam wzniosłe cele; wolność czy niepodległość, jak tylko o to, żeby Roman Zambrowski powrócił do Biura Politycznego. I to samo czytam u Gontarczyka. Uczniem Moczara może on nie jest, ale nurt myślowy, formacja intelektualna jest ta sama, oczywiście w innym czasie i w innych kontekstach. Moczar umarł, moczarowcy przeminęli, ale ich schematy myślowe przetrwały i znalazły sukcesorów w postaci części polskiej prawicy, której dawny „Miecio” patronuje, choćby się go nie wiem jak wyrzekali.           
    

Środa 8.3.2006 r. Zosia, dziadek i jednorożec.

czwartek, 9 marca 2006

Od soboty pielęgnujemy naszą pierworodną wnuczkę Zosię, lat siedem i pół, która się rozchorowała. Dzisiaj jest już lepiej. Mam pisarski zastój, pióro przystawione do kartki natychmiast więdnie. To jest normalne po okresach intensywniejszego pisania, znam to od dawna, ale im jestem starszy tym bardziej takie przestoje budzą mój niepokój, wszak wiek ma swe prawa. Ja mu je przyznaję, robię co mogę, żeby zaczął je egzekwować jak najpóźniej, ale wiem, że w tych wysiłkach ostatecznie przegram. Obecność Zosi pisaniu nie sprzyja, bo w każdej chwili może znaleźć się tu przy moim lewym ramieniu nasza „Gwiazdeczka”, jak ją nazywamy i zadać słodkim głosikiem pytanko; „Pobawisz się ze mną dziadku?”. I nie będzie rady. Czekam mimowoli na to pytanie koło mojego lewego ucha, tak jak ten gość na rzucenie przez sąsiada z góry drugiego buta na podłogę, by móc usnąć. No i właśnie mam co zapowiadałem – „Jednorożec, jednorożec!!” brzmi mi koło tegoż ucha, czyli zabawę w jednorożca czas zacząć, a ja dalibóg nie wiem na czym ona ma polegać, poza tym, że jednorożcem będzie napewno Zosia. Ale wolę te zabawy, niż dom 60-latków bez wnucząt.

Oczywiście jednorożcem była Zosia, a ja dyrektorem ZOO, który zamartwiał się, że mu ZOO zbankrutuje z braku nowych zwierząc i ubytku gości. Aż na spacerze w lesie zobaczył bielutkiego konia, któremu z czoła wyrastał prosty spiczasty róg. W podręcznikach zoologii go nie było, za to w zbiorach legend bardzo dużo. I zaczęlo się łapanie tego jednorożca z pomocą leśniczego, którym też byłem, zresztą nie pierwszy raz. Po wielu porażkach schwytano wreszcie legendę i umieszczono w pięknym pawilonie, wykutym w skale z dużym wybiegiem i na tym zabawę musieliśmy przerwać, żeby chora Zosia się za bardzo nie zmęczyła, bo nakazał to tata Andrzej, lekarz. Ale napewno będzie ciąg dalszy. Za każdym razem kiedy „Gwiazdeczka” do nas przybywa pierwszym zdaniem jest „dziadku wymyśliłam nową zabawę”.